sobota, 27 października 2012

Koh Phangan

W dzień wyjazdu z Koh Samui do Koh Phangan uświadomiłam sobie, że znowu wybrałam się w podróż w niedzielę. To jest bardzo nieroztropne i systematycznie ponoszę konsekwencje takich decyzji. Hotele są w weekendy przepełnione, bo również Tajowie z rodzinami wyjeżdżają nad morze w dni wolne od pracy, a jak jest ruch, to hotelarze więcej żądają za nocleg. Niestety, mimo że próbuję pilnować dni tygodnia, nie udaje mi się to zupełnie. Zawsze, ale to zawsze dzień wyjazdu niespodziewanie przypada mi w niedzielę! 

takim busem przyjechałam do portu
No więc zajechałam do portu w brzydkim mieście Nathon przed godziną 10.oo rano i dowiedziałam się, że owszem, dobrze mam wynotowane, że statek odpływa o 10.oo, ale nie w niedzielę, tylko w dni powszednie. Mało tego, w niedzielę nie odpływa nawet z tego portu, tylko z drugiego. Jakiego drugiego? tu są dwa porty? tego już było dla mnie za wiele. Tysiąc razy przyjeżdżałam do brzydkiego miasta Nathon i nie zauważyłam, że są tu dwa porty!? Pani kasjerka sprzedała mi bilet, ale widząc moją dezorientację i moje bagaże, powiedziała żebym chwilę zaczekała, to jej syn zawiezie mnie tam skuterem. ??? Tajowie, to naprawdę nad wyraz uprzejmi ludzie. Po chwili młody chłopak uruchomił skuter, zarzuciłam plecak na plecy,

każdy czeka na swój sposób
w jedną rękę wzięłam torbę z laptopem, w drugą to, co nie zmieściło się w plecaku i już nie miałam czym się trzymać. Na szczęście okazało się, że to niedaleko i nie był to drugi port, tylko ten sam, ale z innej strony cumowała łajba. Widocznie pani kasjerka chciała zaoszczędzić sobie tłumaczenia, a mi dźwigania bagaży, co było bardzo uprzejme z jej strony. Tutaj z kolei przejęła mnie inna pani, skasowała bilet, na bagaże przylepiła żółte znaczki i powiedziała, że mogę przy jej biurku zostawić torby, ona będzie miała na nie oko, a sama mogę  iść sobie gdzieś, bo statek będzie dopiero za godzinę. W niedzielę bowiem rzdziej pływają. No i jak tu się złościć? nawet sobie odpuściłam własną głupotę, że dni tygodnia nie potrafię upilnować, natomiast ludzie  zaskoczyli mnie swoją bezinteresowną pomocą, może w drobiazgach, ale jednak ich naturalny spokój i odruchowa pomoc spowodowały, że humor mi się poprawił i czekanie na statek nie było już takim utrapieniem.Tym bardziej, że ciągle się coś wokół działo. 

na placu przed portem ćwiczenia mieli
Nie poszłam nigdzie, bo mi się nie chciało oddalać na godzinę, z której właściwie zostało już 45 minut, tylko usiadłam na ławce przy końcu mariny, gdzie chłodził mnie lekki zefirek od morza i przyglądałam się z daleka poczynaniom mojej uprzejmej pani. Cały czas gadała przez komórkę, siedziała tyłem do biurka z nogami zwisającymi za poręczą fotela, potem gadała z panią przy sąsiednim stoisku, sprzedającą napoje i owoce, po czym zniknęła na dobre, zostawiając wszystko na pastwę losu - moje bagaże, bagaże innych pasażerów, którzy usłuchali jej rady i rzeczywiście sobie gdzieś poszli, zostawiła swoje dokumenty na biurku, bilety, pieniądze, komórkę, kalkulator, no dosłownie wszystko to zostawiła i sama również sobie gdzieś poszła.

Tym popłyniemy
Przeniosłam się na ławkę stojącą bliżej jej biurka i to ja ostatecznie miałam oko na swoje bagaże, cudze bagaże i całe biuro przemiłej pani. No, naprawdę rozbawiła mnie ta kobieta. Jaka ufność i pozytywne nastawienie do świata! Podziwiam Tajów za ich pogodę ducha i wiarę w drugiego człowieka.

płynę
Często bowiem widziałam tam takie obrazki, jak pracownik czy właściciel restauracji, informacji turystycznej, sklepu na świeżym powietrzu, czy czegoś podobnego, zostawiał nagle wszystko, wsiadał na skuter i jechał gdzieś, po czym wracał i  jakby nigdy nic, kontynuował pracę. Często tak się zdarzało w "Aplle", gdzie się żywiłam. A jak bym tak odeszła od stołu i poszła nie wiadomo gdzie, nie płacąc rachunku?

dopłynęliśmy do Phangan
Chyba im się to w głowie nie mieściło. Mnie też nie, ale ludzie są przecież różni. Jestem pełna uznania dla Tajów za taki pozytywny stosunek do innych ludzi. W końcu pani wróciła, wszystkim nam rozesłała promienne uśmiechy, bo się już pasażerowie zeszli w międzyczasie, po czym  kazała nam wejść na trap informując, że statek już przycumował. Popłynęliśmy na wyspę Phangan.

 na wyspie
Gdy dobiliśmy do portu w Phangan, to taki rejwach się zrobił, że z początku nie załapałam o co chodzi. Wszyscy pasażerowie naraz chcieli się wydostać na górny pokład, gdzie pod niebieską plandeką schowane były nasze plecaki. Rwali te plecaki i na wyścigi lecieli do trapu. Stare wygi! na brzegu duża grupa ludzi oblegała trap, że swobodnie nie można było zejść na ląd. W rękach trzymali zapisane tabliczki, więc myślałam że przedstawiciele biur podróży po swoich przyjechali. Gdy w końcu, jako jedna z ostatnich zeszłam na ziemię, zobaczyłam, że to kierowcy taxi i  właściciele lub pracownicy hoteli, jednym słowem bitwa o klienta się toczyła, bo tym statkiem sami indywidualni turyści przypłynęli. A turyści wyrobieni, wiedzieli, że jak szybciej na ląd zejdą to lepsze oferty przechwycą. Oferenci z różnych miejscowości byli.
czekają na nas przy trapie
Ja się nie spieszyłam. Przypłynęłam tu jedynie na 2-3 dni więc każde warunki będą dla mnie dobre, aby tylko hotel nie był za daleko w głębi lądu. Dopiero przy szukaniu swojego bagażu odkryłam, dlaczego nam przylepiano na plecaki kolorowe znaczki. Otóż statek płynął jednym rejsem do kilku wysp i kolor bagażu wskazywał do jakiej on wyspy płynie. Koh Phangan miał kolor żółty, inna wyspa czerwony, jeszcze inna zielony itd. Sprytnie to sobie wymyślili, żeby usprawnić szukanie plecaków w całej tej stercie bagaży.

wybrałam Happy Beach Bungalow
Gdy otoczyli mnie oferenci, kiwałam tylko głową i mówiłam na prawo i lewo, no, no, thank you, no, thanks, ale od tych co trzymali w ręku wizytówki z nazwami hoteli, brałam je. Odeszłam na bok pod drzewo, żeby przejrzeć wizytówki i coś wybrać. Wybrałam Happy Beach Bungalow i odszukałam panią, która trzymała w ręku te wizytówki. Ustaliłyśmy cenę na 200 bth za nocleg. Bungalowy tej pani mieściły się 7 km od Thong Sala, portu do którego dopłynęliśmy. W cenie pani oferowała dowóz i chociaż okazało się, że środkiem transportu był skuter - sprawnie dojechałyśmy z bagażami na miejsce. Mój plecak pani wzięła do przodu.

dostałam ten bungalow
Oczywiście o kasku nikt tutaj nawet nie myśli. Policji wogóle na tych wyspach nie widziałam. Każdy sam dba o swoje bezpieczeństwo. Przydzielony mi bungalow na Phangan był większy od tego na Koh Samui i stał niżej przy ziemi, dodatkowo miałam na tarasiku hamak do swojej dyspozycji. Bardziej też było zadbane otoczenie. Krzewy, egzotyczne drzewa i kwiaty, a między nimi ciągle ktoś zamiatał ziemię, żeby było ładnie.

sprzątanie
Takie zamiatanie liści świadczyło o tym, że jesień przyszła. Temperatura jednak nie spadała, słońce ciągle świeciło, tylko woda w morzu się cofnęła. Był to bardzo dziwny widok, ale nie rozpaczałam i przestawiłam się na zwiedzanie interioru. Poszłam w odwrotną stronę, jak to się mówi: do wsi, gdzie przez kładkę bez poręczy musiałam przejść, aby dostać się na drogę, chociaż pod kładką wcale wody nie było. Zaraz za pierwszym zakrętem był Seven-Eleven! świetny wynalazek dla samodzielnych turystów.

centrum Thong Sala
Następnego dnia rano, po śniadaniu spożytym przed Seven-Eleven, poszłam zwiedzać wyspę. Koh Phangan słynie głównie z Full Moon Party, czyli imprezy przy pełni księżyca na plaży Haad Rin. Imprezę wymyślili już dawno turyści i jest ona teraz organizowana każdego miesiąca. Ludzie tańczą, śpiewają no i oczywiście jedzą i piją drinki. Jedno wielkie szaleństwo się tutaj podobno odbywa takiej nocy. Mówię podobno, bo osobiście nie uczestniczyłam w takiej imprezie, ale słyszałam o niej.

Nie ma wody na pustyni....można by zanucić za p.Kozidrak
Z braku wody w morzu poszłam pieszo przez las palmowy zwiedzić Wat położony na wysokiej górze. Po drodze poznałam Pansenika, bo jak już mówiłam, tutaj wszyscy niemal na ulicy mieszkają. To znaczy żadnych murów wokół budynków nie mają, ani żadnych płotów, a drzwi domu zawsze na ościerz otwarte dla wędrowców. Pansenik siedział na swoim tarasie przed domem przy drodze i zaprosił mnie, abym odpoczęła i napiła się schłodzonej wody z cytrusami.

Pansenik
W rozmowie ustaliliśmy, że jest tylko o rok ode mnie młodszy, więc prawie równolatki jesteśmy i gawędziliśmy sobie dość długo, bo Pansenik wszystko chciał wiedzieć - skąd przybywam, a gdzie ta Polska, a jak tam żyjemy itd Naprawdę był zainteresowany moim krajem. Dziwne miał imię, ale mi je na kartce napisał, więc widocznie takie miał. Potem raczyliśmy się piwem, którego spore zapasy miał w domu.

zrobił mi zdjęcie
Bardzo go intrygował mój aparat fotograficzny, więc pokazałam mu co i jak, żeby zrobił mi zdjęcie. Niestety nic mu nie wychodziło i musieliśmy zdjęcia kasować. Nie tracił nadziei, a ja mu cierpliwie tłumaczyłam w czym rzecz. W końcu mu się udało i chociaż obciął mi trochę głowę, był bardzo zadowolony ze swoich postępów. Pokazał mi drogę do Watu, ale wątpił czy dam radę tak wysoko wejść, żeby go z bliska obejrzeć. No cóż, nie znał przecież moich możliwości.

szkoła
Pansenik powiedział, że kiedyś mieszkał u niego pewien Polak i nauczył go trochę po polsku. Ile? zapytałam z ciekawości, powiedz Pansenik coś po polsku, a on na to: na zdrowie! bardzo po polsku to powiedział. No, jeśli w takich okolicznościach go uczył, to nic dziwnego, że nic więcej nie pamiętał. Sympatyczny Taj.

weszłam na tą górę!
Podziękowałam za gościnę i poszłam dalej. Wdrapałam się na samą górę. Ostatni kilometr to same schody były, najpierw kamienne, potem coraz ładniejsze, ze szlachetnego kamienia, a pewne odcinki z drewna. Świetna wędrówka dla odchudzających się. Widoki z tej góry niesamowite były. Buddyści mają to piękno na codzień. Ale nie zazdroszczę im ciągłego wdrapywania się na tą górę.

Mały złoty Budda i jego uczniowie. I ja.
Schodziłam z góry już inną drogą, ponieważ w połowie schodów zauważyłam, że rozgałęziają się one na dwie strony, a że zawsze lubię coś nowego widzieć, poszłam w tym nieznanym kierunku. Gdy wyjdę na inną miejscowość, to czymś przecież dojadę do swojego Happy Bungalow, pomyślałam. Ta wyspa przecież  jest za mała, żeby zabłądzić, osądziłam i poszłam. Miałam rację, nie zabłądziłam. Po drodze jeszcze do Phangan Safari skręciłam i przez ulicę z galerią artystyczną przeszłam i wtedy dopiero pick-upa zatrzymałam.

Art galery
Zdążyłam dojechać do bungalowu przed zmrokiem. Spakowałam rzeczy, ponieważ następnego dnia po śniadaniu wypływałam na wyspę Phuket. Phanghan to mała wysepka i ludzie tu żyją głównie z turystyki i połowu ryb. Jeśli więc warunki się trochę pogarszają, jest odpływ uniemożliwiający turystom kapiel w morzu, którzy nastawieni są wyłącznie na plażowanie, to nie dziwię się, dlaczego mieszkańcy taka nawałnicą prą, na każdy dopływający do portu statek z turystami.

trochę wody przypłynęło
Wody w morzu przybyło, ale nadal trzeba iść daleko w morze, aby chociaż do pasa sięgała. Kiepska sprawa. Wydaje mi się, że piątek jest. Obym się nie pomyliła i nie wyjeżdżała znowu w niedzielę! Poszłam do gospodyni pożegnać się, upewniłam się, że piątek mamy, złapałam pick-upa i pojechałam do ferry.

Phangan safari
Statek wypływał z portu o 11.oo przed południem. Kupiłam łączony bilet i najpierw znowu musiałam popłynąć do Don Sak, następnie minibusem do Surat Thani, skąd już wygodnym autokarem miałam dojechać na Phuket, które położone jest po zachodniej stronie Tajlandii. Długa podróż, ale ciekawa.

A pan znowu zamiata ścieżki
Pięknie było w Happy Beach Bungalow po sezonie, spokojnie i kolorowo od opadających kwiatów i liści.

1 komentarz:

  1. Witaj, wspaniała relacja. Powspominałam sobie czas spędzony na Ko Phangan.

    OdpowiedzUsuń