sobota, 29 września 2012

Wróciłam z Rzymu!!!!

Na lotnisko Okęcie (wiem, wiem, że teraz mówi się lotnisko Fryderyka Chopina, ale ja po staremu, z przyzwyczajenia),odwiozła mnie przyjaciółka mojej córki Marysia, ponieważ Oliwia była poza Warszawą tego dnia, jak to często ma miejsce z powodu rodzaju pracy, jaką wykonuje. Prawie 3 godziny przed odlotem byłam już na lotnisku, ale dla mnie to nie za wcześnie, ponieważ sporo pracy trzeba wykonać, aby w końcu zaokrętować się na pokład samolotu. Wylecieliśmy polską linią lotniczą LOT dokładnie o g.13.10 i po 2,5 godzinach wylądowaliśmy w Rzymie. Lotnisko Fiumicino oddalone jest od miasta ponad 30 km i trzeba czymś dojechać do centrum, ale ja już wcześniej sama ustaliłam na mapie miasta kupionej w Warszawie (to ważne, bo jest ona wyraźna, po polsku i obejmuje wszystkie dzielnice, a te w przewodnikach i otrzymane  w IT w Rzymie, pokazują tylko dzielnice z atrakcjami dla turystów), że mój hotel mieści się przy końcu ulicy Nomentana, zupełnie z drugiej strony miasta i najlepiej dojechać tam kolejką. Lotnisko w Rzymie jest po prostu ogromne! trzeba się nachodzić, aby odebrać bagaż i wydostać się na zewnątrz. Na szczęście jest dobrze oznakowane. Szłam, kierując się logo kolejki i doszłam.

Villa Maria Rosa Molas
Bilet kosztował 8 euro, no to już wiedziałam, że odczuję drożyznę również przy innych niezbędnych zakupach. Najpierw, zaraz na lotnisku kupiłam tygodniowy bilet za 24 euro, żebym mogła jeździć metrem, autobusami, trolejbusami i tramwajami bez kłopotu od rana do wieczora. Kolejki niestety ten bilet nie obejmował, ale inne bilety były droższe i nie spełniały warunków określonych moim trybem zwiedzania. Z lotniska najwygodniej mi było jednak jechać kolejką, bo inaczej musiałabym kilkakrotnie się przesiadać, a nie znając miasta i będąc obarczoną bagażami, wolałam wybrać kolejkę, która najbliżej mojego hotelu jechała. Potem okazało się, że jedynie jeden przystanek musiałam dojechać autobusem nr 90 express z przystanku de Aosta do Sempione,lub nr 60 dwa przystanki do Maiella, obie przy tym samym skrzyżowaniu się zatrzymywały, po skręceniu do odpowiedniej ulicy. Stamtąd też zaczynała się ulica  Gottarda, z której już pieszo sobie doszłam do ulicy Cervino, przy której mieścił się hotel  zarezerwowany dla mnie przez synową u sióstr zakonnych.

wejście do hotelu
Ledwo kupiłam bilet, pan kiwnął na mnie żebym wsiadała szybko w ten zielony pociąg, który za moment odjeżdża, no to już nic go zapytać nie zdążyłam, tylko wsiadłam i ruszyliśmy. W wagonie zapytałam panią, czy dojadę do Nomentana, ale nie wiedziała. Postanowiłam już nikogo o nic nie pytać, tylko samej sobie radzić w tym Rzymie. Zaczęłam czytać nazwy stacji i odhaczałam je na swojej mapie, na której pokazana była trasa tej kolejki. Jeżeli po Trastevere będzie stacja Quattro, to znaczy że jadę do Watykanu, a nie w kierunku  D,Oro, gdzie powinnam się kierować. Jeśli natomiast po Trastevere będzie stacja Ostiense, to znaczy, że pociąg skręcił na D,Oro i jadę dobrze. Nie przejmowałam się tym za bardzo. Najwyżej wrócę jedną stację i poszukam pociągu na D'Oro. Ale następna stacja była Ostiense! wyluzowałam się, bo już wiedziałam, że dobrze jadę. Za Tiburtino zaczęłam się zbierać i wysiadłam na stacji Nomentana, pewna siebie, jak bym tą trasą codziennie do pracy dojeżdżała. Przed dworcem był przystanek autobusowy i zobaczyłam, że mogę wsiąść w każdy autobus,aby podjechać jeden przystanek, gdyż każdy tylko tą jedną uliczką pod górkę musiał jechać, bo żadnej innej ulicy tam nie było. Miałam już tygodniowy bilet, więc skasowałam go i od tej chwili nie musiałam już więcej tego pilnować, bo mieściłam się w czasie z zapasem niemal doby. Schowałam bilet w kieszonce plecaka, żeby zawsze był pod ręką w razie kontroli, a ja już mogłam sobie bez problemu wsiadać i przesiadać się w jaki tylko pojazd chciałam i przez cały czas jeździć do woli po całym Rzymie.

mój pokój
Szybko znalazłam Viala Gottardo, weszłam w nią i druga poprzeczna powinna być Cervino i była. Z daleka już zobaczyłam na narożnym budynku duży napis "Villa Maria Rosa Molas" Sporo jeżdżę po nowych miejscach, ale tak szybko i sprawnie bez pytania ludzi o drogę, jeszcze nie trafiłam, jak tutaj. Sama byłam tym faktem zaskoczona, ponieważ to odległa dzielnica, dużo krzyżujących się z sobą uliczek, przejść na światłach itd. Najważniesze jest mieć dobrą mapę i czytać dokładnie rozkłady jazdy autobusów, gdzie i jakie mają przystanki, przy jakich ulicach się zatrzymują, a jakie sąsiadują z nimi itd, to się dopasuje wszystko do swoich potrzeb.

podwórko mojego hotelu
Villa Maria Rosa otoczona murem, jak prawdziwy klasztor. Pierwsza furtka zamknięta. Po przejściu wąską uliczką nieco pod górę, była brama, ale też zamknięta i żadnej klamki, ani kołatki nie było. Nie ma kogo zapytać, czy tędy się wchodzi do hotelu, żebym do kościoła nie weszła, chociaż to jeszcze nic, gorzej gdybym weszła do zachrystii albo do prywatnych apartamentów siostry przełożonej. Zauważyłam dzwonek, więc zadzwoniłam. Brama bezszelestnie się sama otworzyła i żywego ducha wokół. Weszłam po schchodkach do drzwi, ale tam również nie było ani klamki, ani kołatki, ani człowieka, ale znowu był dzwonek. Zadzwoniłam i znowu drzwi się same bezszelestnie otworzyły. Strasznie tajemniczy ten hotel, ale miałam nadzieję, że w nim nie straszy? Wewnątrz cicho i dostojnie, ale po chwili zobaczyłam recepcję i była tam żywa osoba. Bez problemu, bez znajomości języka dogadałyśmy się w sprawie rezerwacji pokoju. Dostałam klucz do pokoju nr 214 na drugim piętrze (budynek z windą), mapkę miasta i pani powiedziała, że śniadanie od 7.30 do 9.oo, a na noc najpóźniej o 22.oo godzinie trzeba być w hotelu, bo potem brama się nie otworzy. No cóż, klasztor to klasztor, rygor musi być. I tak po nocy nie chodzę po obcych miastach, więc dla mnie to żaden kłopot być na czas w pokoju hotelowym. Pokój posiadał wszystko na czym mi w podróżach najbardziej zależy, a więc własną łazienkę, kontakt na grzałkę, ładowanie baterii do aparatu fotograficznego i laptop i wygodne łóżko. Ponadto był tam jeszcze zawieszony na ścianie telewizor, obraz święty i krzyż oraz widok na sąsiedni duży budynek mieszkalny, ale i dużo zieleni. Było w porządku.

widok z mojego okna
Miałam zamiar wyjść jeszcze i obejrzeć najbliższą okolicę, ale nie zdążyłam. Nim się rozpakowałam, wykąpałam, zjadłam kolację z tego, co mi zostało z podróży, podłączyłam sprzęt, spakowałam plecak na jutrzejsze zwiedzanie itd, zrobiło się zupełnie ciemno. Znalazłam w telewizji stację muzyczną, położyłam się i z przewodnikiem w ręku zrobiłam plan na tygodniowe zwiedzanie Rzymu tak, aby po kolei, nie przemęczając się, ale zobaczyć wszystko, co najważniejsze i zmieścić się w czasie. Następnego dnia zeszłam na śniadanie już z plecakiem, żeby nie tracić czasu. Jeszcze tylko w recepcji zapłaciłam za cały pobyt, na który Marcin dał mi przed wyjazdem ustaloną z hotelem sumę euro (no bo ten wyjazd, to był prezent od moich dzieci, Oliwii i Marcina, na moje urodziny. Bilet lotniczy kupiony przez dzieci, Oliwia wydrukowała mi uprzednio z komputera) i ruszyłam w miasto. Tak sobie pomyślałam, że skoro to niedziela, warto zacząć od Watykanu. Trafiłam, jak kulą w płot.
kolejka ludzi do Bazyliki św.Piotra
Zaraz po śniadaniu pojechałam autobusem do dworca Termini, który przez cały mój pobyt był głównym punktem przesiadkowym na każdy środek transportu miejskiego, jeżdżący w każdy zakątek Rzymu. W Termini wsiadłam w metro i pojechałam do stacji Ottaviano, najbliżej głównego wejścia  do Watykanu. I co? a to, że zobaczyłam kolejkę ludzi, jakiej od czasu stanu wojennego w Polsce, nie widziałam. Próbowałam ustalić gdzie ta kolejka się kończy, ale końca nie było. Ciągnęła się wokół placu i wylewała się za bramę, ale tam też końca widać nie było. Na dodatek, co rusz  bez kolejki wpuszczane były wycieczki zorganizowane i pielgrzymki. Jak ja mogłam wogóle pomyśleć, żeby w niedzielę zwiedzać Watykan? jakbym z innej planety przyjechała! Było parno i gorąco, szczęście, że co krok dostęp do pitnej wody był.

Bazylika św. Piotra od strony placu
Doczytałam się, że najmniejsze państwo świata Watykan, zajmuje w Rzymie powierzchnię 0,44 km2. Cały Rzym na siedmiu wzgórzach leży, a są to: Awentyn, Palatyn, Kwirynal, Eskwilin, Celiusz, Wiminal i Kapitol. Spacerując po mieście bez przerwy chodzi się pod górę, górkę, wzgórze lub z nich się schodzi bo różne tu wyższe lub niższe wzgórza, górki i pagórki znajdują się na każdym kroku, że trudno zupełnie płaski teren znaleźć. Watykan leży między takimi właśnie wzgórzami, między Janikulum, a Monte Mario. Na państwo watykańskie składa się Plac św.Piotra, Bazylika św. Piotra oraz ogrody papieskie. Murem ogrodził je Papież Leon IV w IXw i tak już zostało. To znaczy, że od tego czasu Watykan nie zwiększył, ani nie zmniejszył swojego obszaru posiadania. W obrębie Watykanu mieszka około tysiąca osób, ale  tylko  niespełna połowa z nich posiada obywatelstwo watykańskie. Są to zazwyczaj ludzie pracujący dla Watykanu  lub w jakiś inny sposób z Watykanem związane. No i księża ma się rozumieć.

poczta watykańska
Na terenie państwa Watykan mają swoje siedziby ambasady niektórych państw, utrzymujących z Watykanem stosunki dyplomatyczne. Watykan ma też własną stację kolejową, własną pocztę i własne media oraz posiada prawo do bicia własnej monety.Watykan posiada również własną gwardię szwajcarską, powołaną w 1506r, która pełni straż przyboczną i jednocześnie ochrania papieża, ponieważ to maleńkie państewko nie posiada wojska. Gwardzistów jest około 100, co uważane jest za liczną gwardię, biorąc pod uwagę ilość mieszkańców w państwie.

gwardia watykanska
W czasach starożytnych na terenie obecnego Watykanu znajdowały się ogrody cesarza Rzymu Nerona. Według niektórych legend na tym terenie ginęli chrześcijanie, posądzeni o podpalenie Rzymu. Podobno Neron kazał ich torturować, rzucać psom na pożarcie, wrzucać w ogień itp. Inne legendy z kolei mówią, że to sam Neron  w szale podpalił Rzym, jeszcze inne, że nie w szale, ale z premedytacją, aby zrobić miejsce na wybudowanie nowego miasta według własnej wizji. Faktem jest, że w tamtych czasach Rzym płonął często i że to Neron, jako pierwszy kazał odbudować miasto w taki sposób, aby jak najmniej narażone ono było na pożary. Szerokie ulice, odpowiednie odległości, właściwy materiał budowlany, zbiorniki wodne i nowość, jaką zastosował w tamtych czasach - każdy budynek musiał być wyposażony w sprzęt przeciwpożarowy. Jak właściwie było z tym Neronem, to nie wiadomo do dzisiaj. Szaleniec czy geniusz? Niestety, 9 czerwca 64r popełnił on samobójstwo, więc jednak szaleniec?

ujęcie wody pitnej na terenie Watykanu
Jakie to szczęście, że po całym Rzymie rozsiane są gęsto ujęcia wody pitnej. Wystarczy mieć swoją butelkę i spacerując po mieście, można do woli pić wodę, nabierać przy publicznym ujęciu, znowu pić i znowu uzupełniać zapas wody. A pić wodę trzeba bez przerwy, żeby się nie odwodnić w tym upale. Gdybym musiała ciągle kupować wodę mineralną, wydałabym sporo pieniędzy, bowiem nic w tym mieście nie kosztuje poniżej jednego euro, a pije się tutaj hektolitry wody. Wyszłam z Watykanu z mocnym postanowieniem, że wrócę tu jeszcze któregoś dnia powszedniego, gdy będzie mniejsza kolejka do Bazyliki. Być w Rzymie i papieża nie widzieć? ano, chyba tak właśnie będzie. Poszłam zwiedzać inne części Rzymu. Pojechałam autobusem na Piazza Venezia obejrzeć ogromną budowlę, zwaną  pomnikiem Vittoriano.

pomnik Vittoriano na Placu Weneckim
Ten ogromny pomnik z białego marmuru zbudowano w latach 1885-1911 w hołdzie dla króla Emanuela II, który zjednoczył Włochy. Tutaj również znajduje się grób nieznanego żołnierza, przy którym trzymana jest stała warta i przez cały czas płonie znicz. Wewnątrz pomnika Vittoriano mieści się Muzeum Narodowe Włoskiego Odrodzenia, w którym odbywają się wystawy malarstwa artystów z całego świata.

wąskie uliczki starego Rzymu
Uwielbiam chodzić po starych, zamieszkałych, zabytkowych ulicach, więc plątałam się po licznych bocznych uliczkach, ale odkryłam przy okazji, że Rzymianie mają bardzo dobrze rozwiązany transport publiczny, nawet w tych bardzo wąskich, często oddalonych uliczkach i wcale nie trzeba się męczyć i wszędzie chodzić pieszo. Uruchomili takie małe busiki, na 10-12 osób i wjeżdżają tymi autobusami w bardzo wąskie ulice, rozwożąc ludzi po starej części Rzymu. Bardzo pozazdrościłam Włochom tej komunikacji, ponieważ u nas w Warszawie transport publiczny służy ludziom zamieszkałym na dużych, ruchliwych ulicach, natomiast dalej od centrum, w oddalone ulice trzeba chodzić pieszo, bo żadne autobusy, ani tramwaje tam nie dojeżdżają, nie mówiąc już o metrze czy kolejce podmiejskiej, chociaż wszyscy według jednej stawki płacimy podatki na to miasto.

mini transport w Rzymie
Często wskakiwałam w te małe busiki i jechałam sobie w różne nowe i nieznane miejsca w Rzymie. Mając świadomość, że transport miejski jest gęsto rozmieszczony po mieście, nie obawiałam się, że utknę nie wiadomo w jakiej dzielnicy, bez metra i tramwajów. Zawsze przecież pojedzie jakiś mały busik i mnie zabierze. Ale też widziałam baaardzo duże autobusy, jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Również kursowały po Rzymie, ale po dużych, nowoczesnych dzielnicach. To były chyba dwa duże autobusy, połączone w jeden! nie jechałam nim, ale sfotografowałam, jako ciekawostkę.

maxi transport w Rzymie
Zaobserwowałam też, że kierowcy są bardzo pozytywnie nastawieni do pasażerów i potrafią zatrzymać się nawet między przystankami, jeśli pasażer bardzo tego potrzebuje. U nas to nie do pomyślenia. Jeżeli autobus już ruszy z przystanku, skieruje przód ku jezdni, ale ruch nie pozwala mu z zatoczki przystankowej wyjechać - nie otworzy już drzwi dobiegającym pasażerom, a w Rzymie wręcz przeciwnie. Jeśli przymusowo stoi, to zawsze otwiera drzwi dodatkowym pasażerom. Jeździłam tam przez tydzień wszystkim, co jeździ po Rzymie i przekonywałam się o życzliwości kierowców przez cały ten czas.

można też takim pojazdem zwiedzać Rzym

Na każdym kroku natykałam się w Rzymie na Polaków. Co druga wycieczka, to polska, ale również sporo indywidualnych turystów oraz Polaków mieszkających na stałe w Rzymie. Nie wszystkim się udało na emigracji. Spotkałam bezdomnych i żebrzących Polaków, co mną wstrząsnęło, bowiem nie czytałam o tym w żadnej naszej prasie, ani nie słyszałam i nie widziałam w mediach. Zazwyczaj omijam żebraków - raz, że zazwyczaj nie mam zbędnych pieniędzy, dwa - że wychodzę z założenia, iż w każdym kraju istnieje opieka społeczna i działają organizacje charytatywne, które ubiorą, nakarmią i zapewnią kąpiel oraz pranie takim ludziom, trzy - że nie nastarczyłabym z pieniędzmi i w końcu sama musiałabym stanąć pod jakimś kościołem z wyciągniętą ręką, cztery - że często takie poświęcenie ze strony dających, wykorzystywane jest na kupno alkoholu lub narkotyków przez biorącego, co pogłębia jeszcze jego tragedię osobistą. Ale gdy odpowiedziałam: nie mam, usłyszałam dalsze prośby w czystym, polskim języku, byłam tak zaskoczona, że zaniemówiłam z wrażenia.

pod murami Watykanu
Po chwili, na boku wysupłałam jedno euro i zawróciłam szukając tego mężczyzny, ale gdzieś się raptem pod ziemię zapadł. Śniło mi się, czy co? rozglądałam się zaniepokojona, przecież nie więcej, jak dwie-trzy minuty minęły, musi tu gdzieś być. On mówił po polsku! muszę mu dać to euro, chociaż kanapkę sobie kupi. Tak nagle, jak zniknął - pojawił się tuż przy mnie. Może mnie obserwował zza węgła? Wyglądał marnie, spytałam gdzie śpi, czy tutejszy Rząd zapewnia im noclegownię? czy ma gdzie się wykąpać? zapewniają jedzenie? odpowiedział, że mają takie miejsce do spania w starych garażach, wykapać też się mogą raz na kilka dni. Tak, zapewniają raz dziennie zupę w pewnym miejscu, z głodu nie umrze, zapewniał, ale co to za życie? No właśnie. To bardzo marne i poniżające życie. Złapałam się na tym, że nie jestem w stanie zrobić zdjęcia żebrzącemu Polakowi, czy Polce, podczas gdy innym żebrzącym to i owszem. Sama jestem zaskoczona tym faktem. W takiej podróży człowiek sam o sobie dowiaduje się zupełnie nowych rzeczy i nie zawsze dobrych.

restauracje uliczne
Potem spotkałam drugiego żebrzącego Polaka, żeby było sprawiedliwie, również dałam mu jedno euro i na tym poprzestałam. Przypomniało mi się, jak w Sri Lance Paweł wspomógł jednego proszącego, a gdy po jakimś czasie drugi poprosił go o pieniądze, odpowiedział - daję raz dziennie, wyczerpałem na dziś limit. Później spotkałam bełkocącą po polsku pijaną kobietę, a któregoś dnia, idąc sobie pod wieczór spokojną alejką na uboczu gwarnego miasta, natknęłam się na złorzeczącego Polaka. Ale dawał czadu! przeklinał głośno po polsku i wyzywał wszystkich po kolei z Solidarności, z PZPRu, złorzeczył poszczególnym rządom polskim, od drugiej wojny światowej począwszy i różnym chyba swoim znajomym, artykułując ich przewinienia, sięgające poprzednich pokoleń, do prababek włącznie.

zaułki Rzymu
No, temu to się rzeczywiście nie udało na tej emigracji, pomyślałam sobie i patrzyłam za nim jeszcze jakiś czas, no bo mowa polska, nawet obelżywa, zawsze budzi sentyment w człowieku na obczyźnie. A repertuar polskich przekleństw miał niezwykle bogaty. Towarzystwo wiekowo wyglądało na tych pierwszych Polaków, emigrujących z kraju w latach osiemdziesiątych. Teraz to już starzy ludzie, po 60-tce i przegrane życie. Głównie kręcą się wokół Watykanu, bo tam bogobojni przyjeżdżają, to z pewnością nie poskąpią datku. Ale jest ich też sporo w pobliżu największego rzymskiego dworca Termini. No i pojedyńczo można spotkać kogoś takiego w cichej, oddalonej od miasta alejce, w której na cały głos można wykrzyczeć swoje nieszczęście i wyraźnie oraz imiennie wskazać winnych swojego zmarnowanego życia.

ciekawy sposób zabudowy ulic
W tej jesiennej porze, w Rzymie robi się szybko ciemno. O godzinie osiemnastej starałam się już znaleźć jakiś pojazd, który zawiezie mnie w pobliże Termini, skąd bedę mogła dojechać do Nomentana-Sempione, nim się zupełnie ściemni. W autobusach nie wyświetlają nazw przystanków, na których się za chwilę zatrzymają. Nie można też podejrzeć przez okno nazwy napisanej na samym przystanku, ponieważ tablice z nazwami i rozkładem jazdy są tak wysoko zawieszone, że ponad dachem autobusu się znajdują. Chyba dlatego, aby reklamami i ogłoszeniami nie zalepiano przystanków. Ale i tak zalepiają. W Polsce te sprawy są o wiele lepiej rozwiązane. Oprócz wyświetlania nazwy przystanku wewnątrz autobusu, mówi o tym jeszcze spiker, a gdy autobus dojeżdża do jakiejkolwiek stacji kolejowej, informuje o tym również po angielsku, dla obcokrajowców. Tak to jest w Warszawie, ale w Rzymie niestety nie wpadli na taki pomysł. To był mankament. Musiałam na przystankach zadzierać głowę przylepioną do szyby, jeżeli akurat obok okna siedziałam, czy stałam. Jeżeli nie, to na wyczucie wysiadałam, a gdy ono zmyliło, wsiadałam w następny autobus i jechałam dalej.

nawet w takie wąskie uliczki busik wjeżdżał
To, że busiki wożą po Rzymie pasażerów po bardzo wąskich ulicach (jakie są u nas na starówce), jest dogodne dla turystów samodzielnych, takich jak ja. Można sobie obejrzeć różne kąty, do których pieszo by się nie trafiło. Co chwilę można wysiąść, pooglądać okolicę, usiąść na kawę lub pyszne włoskie lody w jakiejś uroczej ulicznej kafejce i wsiąść do innego busika, żeby pojechać w inną stronę miasta. Dlatego tak ważny był dla mnie tygodniowy bilet, który wykorzystałam na maxa, każdym środkiem transportu.

Via Gottardo-moja droga z autobusu do hotelu
Wieczorem, wracając do Villa Maria Rosa, zatrzymywałam się zazwyczaj na kolację w meksykańskiej knajpce znajdującej się na rogu Via Gottardo z Cervino. Tak blisko hotelu, że odblask z oświetlającego go neonu, padał na mój stolik. Knajpka urządzona była w meksykańskim stylu, miała też taras na wysokości pierwszego piętra, ale większość klientów wolała siedzieć na ulicy. Ja również. Gdy brakowało na ulicy stolików, właściciele wynosili dodatkowe, tak że każdy siedział i tak tam, gdzie chciał. Było smacznie i niedrogo. Mieli też dobrze schłodzone piwo. Tam poznałam parę, może tylko trochę młodszą ode mnie, a może nawet nie. Powiedzieli, że już poprzedniego dnia zamierzali do mnie zagadać w recepcji, ale szybko wzięłam klucz i weszłam do windy, nim się zdecydowali. Okazało się, że byli również mieszkańcami Villi Maria Rosa Molas. Widzieli mnie również podczas zwiedzania Rzymu, co świadczyło o tym, ze zwiedzamy dokładnie te same miejsca, w tym samym czasie. Rzeczywiście dziwny przypadek, chociaż ja ich nie zauważyłam. Byli z Norwegii. Ona miała na imię Brif, a on Olsen. Porozumiewaliśmy się po angielsku, bo znaliśmy go w tym samym stopniu, więc bez skrępowania mogliśmy łamać ten język na różne sposoby i wspólnie szukać odpowiednich słów. Dawaliśmy radę. Oni już za dwa dni kończyli pobyt w Rzymie, ja byłam na początku rzymskich wakacji.

ulica Gottardo przed południem
Bardzo zdziwiłam się, gdy w poniedziałek rano wyszłam z hotelu, kierując się Via Gottardo do autobusu. Otóż to była zupełnie inna ulica, niż w sobotę i niedzielę! samochody gdzieś zniknęły, a na całej jezdni ustawiono stragany, głównie z warzywami i owocami, ale również z innymi produktami i artykułami codziennego użytku. Przy wylocie na Cervino i inne boczne uliczki, zawieszono czerwone taśmy i wskazano objazd. Gdy tego samego dnia wracałam do hotelu, po straganach nie było śladu, ulicę sprzątano, wywożono śmieci i samochody prywatne znowu zagarażowały na noc pod konarami drzew, wzdłuż wąziutkiego chodnika. I tak było co dnia, oprócz weekendów. Tak zwane targowisko przenośne?

wystawa dokonań Leonardo da Vinci
 Ale o tym, już potem.

Prachuap Kirikhan - miasteczko ze snów

Całą noc lało, jak z cebra i rano nie było lepiej. Zeszłam z plecakami na dół, zdałam klucze od pokoju, na śniadanie dostałam kawę i omleta, po czym poprosiłam o tuk-tuka. W Chiang Mai jest daleko na dworzec kolejowy. Przejechaliśmy całe miasto, następnie mostem na drugą stronę rzeki i jeszcze spory kawałek. Na szczęście deszcz przestał padać. Wybrałam jeszcze z bankomatu pieniądze, bo nigdy nie wiadomo, gdzie los mnie rzuci, a może się zdarzyć, że znajdę się w miejscu, gdzie bankomatów nie ma i co wtedy?lepiej się zaopatrzyć w gotówkę, jeśli widać, że można. Dla pewności zapytałam w informacji, czy czasem nie ma jakiegoś bezpośredniego pociągu do Prachuap Kirikhan, ale nie było.

smoki przy wejściu do świątyni
Muszę przesiąść się w Bangkoku i powinnam się cieszyć, że nie muszę tam zmieniać dworca, tylko z tego samego bedę miała pociąg do PK. No to o której godzinie mam teraz do Bangkoku? o 14.40 pani na to. Pani! ja teraz chcę jechać, rano, a nie po południu, mówię. Jaki mam teraz, morning. Teraz, mówi pani w okienku, to stoi już na peronie i szykuje się do odjazdu. No i się zaczęło! Biegiem do kasy, panie, ja na ten pociąg, co stoi, ticket please! ktoś przy tej kasie stał, ja do drugiej, druga okazała się informacją, a nie kasą, ja do trzeciej. Ja muszę na ten pociąg for Bangkok! ticket chcę na ten pociąg! Pan z informacji turystycznej widząc, jak się szamocę, dobiegł do mnie, powiedział  ludziom stojącym w kolejce, żeby mnie przepuscili i podprowadził mnie do kasy. Ta pani do Bangkoku musi, proszę jej sprzedać bilet.

Budda w kilku odsłonach
Okazało się, że nie można kupić jednego biletu na całą trasę, tylko trzeba dwa - z Chiang Mai do Bangkoku i z Bangkoku do Prachuap Kirikhan. No to po mnie, myślę sobie. Nie wyrobię się. Ale pani w kasie naprawdę się spieszyła, a pan z IT wybiegł ze mną na peron, bo stały tam trzy pociągi, więc znów mogłam się pogubić, a czas działa przeciwko mnie. Razem kiwaliśmy na panów przy parowozie, że jeszcze ja muszę wsiąść i zaczekali.  Już stojąc w pociągu podziękowałam bardzo temu panu, co stoisko informacji turystycznej na pastwę losu zostawił, żeby mnie koniecznie do tego pociągu wsadzić i udało się, bo ja sobie mogłam gadać szczątkowo po angielsku i złorzeczyć płynnie po polsku i psu na budę by się to wszystko zdało, a pan konkretnie, rzeczowo w języku tajskim wyjaśnił o co chodzi i po sprawie. Posłałam mu dziękczynny uśmiech i pokiwałam na pożegnanie. Jechałam! Swoją drogą dla spóźnialskich to dobrze, że tak uroczyście i długo te pociągi odprawiają. Czekanie cały dzień na następny pociąg w sytuacji, gdy już wszystko się tu obejrzało i to w dniu, w którym miałam urodziny, byłoby bardzo przygnębiające. Wyjechaliśmy z Chiang Mai o 8.45, w Bangkoku mieliśmy być ok. 20.20. A o 22.00 miałam pociąg do Prachuap Kirikhan, gdzie według planu powinnam dojechać ok.4.00 godziny rano.

Budda w jaskini
Dzienny pociąg nie był już taki zabawny, jak tamten nocny z czasów Marylin Monroe, ale było ok. Konduktor przydzielił mi fotel, według numeru na bilecie i co pewien czas roznosili nam smakowicie pachnące  jedzenie. Ale piwa do posiłków nie podawali. O nudzie nie było mowy, bo widoki za oknem były bardzo interesujące, a gdy już znużyły, to jeden z pasażerów podłączył mój laptop do swojego przedłużacza, który był podłączony do kontaktu w pobliżu jego siedzenia. Bardzo uprzejmi są Tajlandczycy. Wpisywałam do laptopa ostatnie wydarzenia, żeby być na bieżąco z informacjami i nic nie pomylić, bo ciągle działo się coś nowego. Sznur przeciągnięty był w poprzek przejścia, więc musiałam uważać, aby ktoś się w niego nie zaplątał. Chłopak na mokro zmywał podłogę, ale uważał bardzo, natomiast stewardessa szła, jak taran i z premedytacją nie chciała sznura ominąć. Pierś wypięta do przodu, głowa do góry i łup klapkiem w sznur, aż jej krajanie uwagę zwrócili, żeby tak nie szalała. Jednak nie wszyscy są mili, ale jest, jak jest.

wioska w górach
O godzinie 4.25 wysiadłam na dworcu w Prachuap Kirikhan.


Przerwa. Lecę na tydzień do Rzymu!!! jak wrócę, to dokończę ten post.

wtorek, 18 września 2012

Chiang Mai - orzeźwiający powiew z gór

W wagonie pociągu do Chiang Mai było jakoś inaczej, niż w dotąd znanych mi pociągach z kuszetkami. Od razu wyczułam różnicę, ale nie potrafiłam jeszcze sprecyzować, na czym to polegało. Znajdowały się tam stoliki, przy których z każdej strony siedział jeden pasażer. Śliczne stewardessy w kolorowych mundurkach roznosiły menu i kto chciał, zamawiał sobie jedzenie. Znaczyło to, że w tej chwili wagon jest restauracyjny. Mój sąsiad z Niemiec siedział ze mną przy stoliku. Zamówiliśmy sobie smaczne jedzonko.

dziecko na torach i lekkomyślny tatuś
Po chwili poprosiłam stewardessę o piwo i  je dostałam. Lukas, bo tak miał na imię mój towarzysz podróży, zapytał zaskoczony, skąd wiedziałam, że mają tu piwo? bo w menu piwa nie mógł znaleźć, chociaż bardzo mu się chciało napić tego złocistego trunku, jechał bowiem już od Bangkoku. Kto prosi, ten dostaje, odpowiedziałam. Nie poprosił, to mu nie dali -uśmialiśmy się  bardzo z tego, że taki facet z krainy piwoszy, a nie potrafił sobie piwa kupić, a kobieta dopiero co do pociągu wsiadła i już się piwem delektuje. Lody zostały przełamane i zostalismy znajomymi na resztę podróży. Lukas również dostał swoje upragnione piwo.

górzysta Tajlandia
Potem poznaliśmy bardzo sympatycznych Francuzów, którzy mieli stolik naprzeciwko nas, wszyscy stukaliśmy się szklaneczkami z piwem i wesoło spędzaliśmy czas w podróży, w międzynarodowym towarzystwie. Wszyscy jechali do Chiang Mai. Po kolacji panie sprzątnęły i schowały stoliki pod podwyższenie podłogi znajdujące się pod siedzeniami, po czym otworzyły górne schowki i rozłożyły górne łóżka, następnie dolne łóżka i teraz wagon przeobraził się w sypialny. Bagaże zostały pochowane pod dolne łóżka, a od góy stewardessy spuściły blado niebieskie zasłonki i wagon zyskał wygląd zupełnie taki sam, jak w amerykańskim filmie "Pół żartem, pół serio" z Marylin Monroe. Chyba każdy oglądał ten  film z lat 50-tych? Otóż, pociągiem sypialnym podróżowali muzycy wraz z tancerkami i piosenkarkami. W ogłoszeniu na casting zaznaczono, że musi to być damska orkiestra, więc ci mężczyźni przebrali się za kobiety i zostali zatrudnieni. Nie wiedzieli co ich czeka, więc musieli sobie radzić w różnych dziwnych sytuacjach w długiej podróży pociągiem ze ślicznymi dziewczynami, wśród których była również Marylin Monroe.

zabudowania przydrożne
Było wesoło, bo fajnie grali na tych swoich instrumentach, pojadali, popijali  i wszyscy w wagonie świetnie się bawili. Jechałam dokładnie takim samym wagonem do Chiang Mai, jakim oni jechali, czyli wagon był bez przedziałów, jeden długi korytarz, piętrowe łóżka i intymność za niebieskimi zasłonkami. Można sobie było chodzić po tym korytarzu i przysiadać się do kogo się chciało na pogaduszki. No po prostu kultowy wagon sypialny z początku ubiegłego wieku! Było po prostu super! wszystkim polecam podróż takim pociągiem wzdłuż całej Tajlandii, od południa na północ, lub odwrotnie, bo już niebawem takie pociągi i ich atmosfera, mogą zniknąć z naszej rzeczywistości. Rano stewardessy obudziły nas, nie wiem po co tak szybko, skoro od początku było wiadomo, że pociąg  ma opóźnienie. Chyba chciały szybko uprzątnąć pościel i ułożyć świeżą na powrotną drogę, aby w Chiang Mai już tego nie robić, tylko szybciej zejść na ląd.

w Chiang Mai
Dostaliśmy na szczęście kawę i śniadanie i z całogodzinnym opóźnieniem dotarliśmy do Chiang Mai. Przed dworcem czekały już taksówki, tuk-tuki i samochody właścicieli hoteli, aby odebrać przybywających turystów i zapewnić im pobyt w swoim hotelu. Ustawiają się tak, tuż przed przyjazdem każdego pociągu z Bangkoku i cierpliwie czekają, gdy pociąg ma opóźnienie. Każdy walczy o klienta, żeby zarobić na życie. Dowóż turysty z dworca do hotelu, jest oczywiście gratis, chociaż myślę, że wliczony jest w cenę hotelu. Ale to korzystne rozwiązanie, ponieważ dworzec kolejowy oddalony jest znacznie od centrum miasta.  Jak zwykle, czując współnotę losu i interesów- podeszłam do kobiety, właścicielki hotelu, która przyjechała po turystów zgrabną terenówką. Utargowałyśmy pokój na 250 bahtów (25 zł pln) za noc i pojechałyśmy. Hotel nazywał się "Junior" był przytulny i czysty, więc postanowiłam nie szukać nic tańszego na następne noce.

Odpoczywają tu wprost na ulicy
Chiang Mai zostało trochę oszpecone przez wybudowanie w nim wysokich bloków, ale podobno władze się już opanowały w dążeniu do wątpliwej nowoczesności i wprowadzono przepisy o możliwości jedynie niskiej zabudowy miasta. Przez Chiang Mai przepływa rzeka Ping i wszedzie jest mnóstwo świeżej, soczystej zieleni. Stara część miasta otoczona jest fosą i tutaj znajduje się większość drewnianych, starych świątyń. Zarówno zabudowa, jak i styl zycia jest nieco odmienny, niz w pozostałej części Tajlandii.

Ministerstwo d/s kobiet
Założycielem Chiang Mai, co znaczy po prostu Nowe Miasto, był król Mangraj. Przeniósł tu stolicę swojego królestwa w 1296r z nieco wyższych terenów. Miasto wybudował w pewnej odległości od brzegu rzeki, ponieważ zauważył, że rzeka często wylewa, co mogło stwarzać  zagrożenie dla miasta i jego mieszkańców. Chiang Mai ogrodzone zostało solidnym murem, ponieważ ciągle istniało  niebezpieczeństwo napadów ze strony innych królestw (np.Ajathuya) i Birmańczyków. Przeżywało różne zawirowania w swojej historii, ale bardzo długo trwało niezależne od innych regionów Syjamu. Chyba z powodu, że bardzo daleko było położone od centrum życia państwa, które koncentrowało sie na południu kraju. Dopiero, gdy do Chiang Mai doprowadzono kolej żelazną i zmarł ostatni król - Chiang Mai zostało przyłączone do Tajlandii, zachowując swoją odmienność w tradycji. Miało to miejsce w 1932r.

Dziewczyna w parku
Większość watów wybudowano w Chiang Mai za czasów budowniczego miasta, króla Mangraja. Ciągle dobudowywano nowe świątynie buddyjskie i całe zespoły świątynne, których obecnie jest ponad 300. Chiang Mai już wówczas, za czasów królestwa, było ważnym ośrodkiem buddyzmu therawada, który do dzisiaj w całej Tajlandii jest wiodącą religią. Teraz nie buduje się już watów, skupiając się na budowie hoteli, aby zapewnić noclegi dla ciągle zwiększającej się liczby turystów odwiedzających Chiang Mai.

Wat Muen Ngen Kong
W Chiang Mai nikt się nie spieszy, nie przepracowuje, nie dąży za wszelką cenę do posiadania jak najwięcej dóbr materialnych, chociaż ludzie lubią tu zarobić pieniądze i posiadać rzeczy ułatwiające codzienne życie. Ale wszystko  po kolei, spokojnie, nie zapominajac o świętowaniu, oddaniu swojego czasu na służenie Buddzie, na czczenie świąt z nim związanych. Najstarszą świątynią jest Wat Chiang Man. To pierwsza świątynia buddyjska, którą król Mangraj zbudował w Nowym Mieście. Znajduje się tam mała, kryształowa figurka Buddy, którą król Mangraj umieścił w pierwszym wybudowanym Wacie. Gdy ją tu przywiózł, miała ona już podobno 600 lat! to ile ma teraz? ale jest naprawdę mała, ma 10 cm wysokości i gdy się poprosi, można ją obejrzeć na własne oczy.Na codzień przechowywana jest w specjalnej szkatułce.

na terenie świątyni Muen Ngen Kong
Zwiedzałam miasto, zatrzymując się jedynie na krótki odpoczynek i pożywienie się na ulicy, przy plastikowym stoliku. Ceny mieli takie, jak w Bangkoku, ale porcje nakładali na talerz większe i większy był wybór dodatków. W takich ulicznych jadłodajniach niestety, nie podawali piwa. Pan restaurator przygotowujący mi potrawę, wskazał ręką na seven-eleven znajdujące się po przeciwnej stronie ulicy i powiedział, że tam mogę sobie kupić piwo. No oczywiście! ok, mówię, to niech pan smaży to mięsko, a ja sobie pójdę tam po piwko. Jakie to szczęście, że wszędzie w Tajlandii były  sklepy seven-elewen, w których bez względu na porę dnia,  mogłam sobie na wynos kupić aromatyczną kawę za 12 bahtów, lub puszkę piwa Synghia za 31 bahtów. Takie pyszne jedzenie bez piwa? to byłaby niepełna przyjemność.

w Papa Travel wykupiłam wycieczkę
Za 1000 bahtów wykupiłam wycieczkę na cały dzień, do wiosek tajlandzkich, gdzie mieszkają kobiety z długimi szyjami w miedzianych obręczach, ale nie tylko. Odwiedziliśmy kilka różnych plemion. Upewniłam się tylko, czy guide napewno mówi po angielsku, bo przecież nie spodziewałam się, że będzie znał polski. Wprawdzie angielski znam słabo, ale o wiele lepiej dogaduję się w tym języku, niż w tajskim, czy chińskim, a w takich językach tu przeważnie mówią. W Papa Travel umówili mnie na następny dzień na 8.oo rano.  Wszystkie rzeczy zostawiłam w hotelu, zabierając jedynie dokumenty, pieniądze i aparat fotograficzny. Pokoje w moim hotelu miały kiepsko zabezpieczone drzwi, na zatrzask, który od zewnątrz odchylało się kluczem, ale zainstalowali na drzwiach specjalne zawiaski do kłódek i jak ktoś chciał bardziej zabezpieczyć swoje mienie, mógł dodatkowo własną kłódką zamknąć pokój, co też uczyniłam. Dobry pomysł!
mój pokój był ok, miał jeszcze mini łazienkę.
Guide poprzedniego dnia wziął ode mnie nazwę hotelu, numer pokoju i mojej komórki, żeby mnie obudzić, gdybym zaspała. Co on sobie myslał? że farangi takie śpiochy są? w końcu nie wyruszaliśmy o piątej rano, tylko o ósmej. Oczywiście obudziłam się i wyszykowałam na czas, a oni zaspali. Miałam czekać na nich przed swoim hotelem, ale ciągle ich nie było więc przeszłam do Papa Travel, które mieściło się na sąsiedniej uliczce i bardzo dobrze zrobiłam, bo bym się tylko denerwowała. Kupiłam sobie kawę w pobliskim seven -eleven, usiadłam na schodkach ich biura i czekam. W końcu przyjechali. Wzięli ode mnie kwit, usadzili w busiku i pojechaliśmy do innego hotelu, skąd zabraliśmy Belgów.

przyprawy. Tylko co tam jest napisane?
Potem pojechaliśmy jeszcze do innego hotelu po Tajwańczyków i jeszcze do innego, po dwie Angielki. Oczywiście na dwie koleżanki trzeba było czekać, bo nie wyszykowały się na czas. Dlaczego guide ich nie budził komórką? Na szczęście wszyscy okazali się bardzo fajnymi i zabawnymi ludźmi. Dzień zapowiadał się świetnie. Angielki były mniej więcej w moim wieku. Raczej mniej, niż więcej, bo jedna z nich, Diana, jeszcze pracuje. W Laosie uczy dzieci w szkole  jezyka angielskiego, ale teraz miała wakacje. Druga, Karin, przyjechała na urlop do Diany do Laosu i obie podróżowały po okolicy, najpierw po Wietnamie, a teraz przyjechały do Chiang Mai. Super kobiety! Z Chiang Mai zamierzały jeszcze udać się do Kambodży i dopiero potem wrócić do Laosu.

pierwszy z lewej, to nasz guide
Na samym początku wszystkich lojalnie uprzedziłam, że I,m not speak english, ale okazało się, że spokojnie dogadywaliśmy się i potem dziwili się, dlaczego się tak zarzekałam, skoro nawzajem się rozumiemy? Wolę uprzedzić. Nikt wtedy nie dziwi się, dlaczego tak słabo mówię po angielsku, a wręcz odwrotnie, chwali mnie, że całkiem dobrze posługuję się tym językiem. Taki fortel stosuję, żeby mieć dobre samopoczucie. Guide również był w porządku i wycieczka ogólnie była bardzo przyjemna. Oddaliliśmy się od Chiang Mai ponad 100 km! odwiedzaliśmy wioski położone w górach, ale żadne z nich nie wydawały mi się naturalne.

Pani wychodzi nam na spotkanie
Nikt tam nie żyje w prymitywny sposób. Zachowali tradycje, stroje i stare chaty, ale mieszkają w nowych, z pełnymi mediami, wodą, prądem, telewizją. Posiadają terenowe samochody i skutery, oczywiście produkcji japońskiej. Przyjmowanie turystów, pokazywanie im, jak się jeszcze niedawno żyło w Tajlandii, to ich praca, sposób na zarabianie pieniędzy. I bardzo dobrze, że potrafią sobie radzić w dzisiejszym świecie. Nie dowiedziałam się tylko, dlaczego przed każdą chatą leży czarna świnia uwiązana na sznurku. 

chata z czarną świnią
Jedni sobie radzą bardziej, inni mniej, jak wszędzie, ale generalnie turystyka pozwala im żyć na właściwym poziomie. Starają się. Jak turyści wchodzą obejrzeć chatę, gospodyni nogą wsuwa komórkę pod matę. Ma być, jak dawniej, to jest. Żadnych nowoczesnych wynalazków nie może być na wierzchu. Co innego w nowym domu, ale tam turyści nie są prowadzeni. Chyba, że jakiś niesforny turysta oddali się samowolnie od grupy, jak ja i pobłąka się po okolicy. Ale myślę, że to dobrze, że mają wreszcie dobre warunki do życia.
Każdy nowy dom ma w podcieniu garaż z samochodem lub dwoma, ze skuterami, wszędzie obowiązkowo antena satelitarna. Na skuterach to już siedmio-ośmioletni malcy jeżdżą.

nowe domy
Na szczęście nie ma tam regularnego ruchu ulicznego, więc jest wzglednie bezpiecznie. Ludzie zostawili stare chaty w stanie, w jakim się znajdowały, stroje i nakrycia głowy wkładają szybko, gdy idzie wieść, że jadą turyści, a ze wsi na górze z daleka już widać, jak samochody wspinają się po górskiej drodze. Wszyscy, którzy trudnią się pracą dla turystów, szybko są gotowi do prezentowania swoich plemiennych wiosek. Gdyby nie to, wioski chyba wyludniły by się zupełnie i wszystko zarosło by lasem, ponieważ nie ma tu możliwości znalezienia jakiejkolwiek pracy. Wzdłuż wiejskich dróg, po obu stronach stoją stragany i ludzie sprzedają swoje wyroby regionalne, batiki, biżuterię, charakterystyczne dla tego regionu kolorowe torby.

Stare chaty
Nie podobało mi się jedynie to, że do pracy na rzecz turystów zmuszane są dzieci. One powinny bawić się beztrosko i swobodnie, a nie męczyć się w upale w tradycyjnym stroju pozując turystom. Oczywiście zmuszane są dziewczynki. Chłopcy bawią się beztrosko w swoim towarzystwie i nie zawracają sobie głowy turystami. Na rodzinę pracują głównie kobiety i ich córki. Mężczyźni zajmują się innymi sprawami. Taka tradycja. We wsiach mają szkoły dla dzieci. Starsze dzieci uczą się w pobliskich miastach i raz na tydzień wracają do domu. Drogi są utwardzone i równe, jak stół. Mają też we wsiach publiczne łaźnie.

Z dziewczynką pracującą dla turystów
No i niech mi ktoś powie, czy ta dziewczynka wygląda na szczęśliwe dziecko? To bardzo smutna dziewczynka. Czyniłam próby, naprawdę, ale nie zdołałam jej rozśmieszyć. Ona chciałaby się bawić z rówieśnikami w swobodnej, lekkiej sukience, a nie siedzieć w tych obręczach. Ale nie mamy na to wpływu. Podobno każda wieś w górach Tajlandii, wypracowała sobie dobrobyt we współpracy z państwem i turystami. Państwo objęło nauką dzieci w porozrzucanych, górskich wioskach, zmobilizowało starszych do pracy, uczyło ich obsługi różnych nowoczesnych maszyn i sprzętu, zachęciło do rękodzieła artystycznego, doprowadziło bieżącą wodę i prąd. Społeczeństwo zaś wzięło się do roboty i przystosowało swoje stare chaty do zwiedzania.

Sprzedaż własnych wyrobów we wsi
Zaczęto hurtowo wyrabiać różne pamiątki, biżuterię i sprzedawać je turystom w swoich wioskach i na targowiskach w pobliskich miasteczkach. Niektórzy tak się już wyrobili, że swoje produkty wożą nawet do odległego Bangkoku, gdzie uzyskują lepsze ceny. No i w porządku. Państwo nie musi teraz martwić się o bezrobotnych biedaków w górach, bo takich nie ma.

Kobieta przed chatą i świnia na czerwonym sznurku
Niepotrzebnie się tylko ukrywają ze swoim dobrobytem. Moim zdaniem powinni żyć normalnie, nie zadręczać małych dziewczynek, do pracy przychodzić do skansenów utworzonych ze starych chat i pokazywać turystom, jak żyli w Tajlandii kiedyś, a jak żyją teraz, w XXI wieku. I sytuacja byłaby jasna. Proces asymilacji jest przecież nieunikniony.

macierzyństwo
Owiedziliśmy plemię Karen, Lahu i Akha. Plemiona w dawnych czasach przybyły na te ziemie z różnych regionów Azji. Głównie z Chin, Laosu i Birmy. W dawnych czasach uciekali ze swoich krajów przd wojną, a później chronili się tu, w górach, przed  huntą wojskową, komunistami lub uciekając od prześladowań w Tybecie. Każde z plemion zachowało swój odrębny język i tradycje. We wszystkich dużą rolę odgrywa ubiór kobiet i ozdoby, ponieważ świadczą one o przynależności i statusie kobiety w społeczności plemiennej, a obecnie, regionalnej. Najczęściej pokazywane są w folderach biur turystycznych i w przewodnikach kobiety z plemienia Akha, ponieważ ich strój jest wyjątkowo kolorowy i charakterystycznie ozdobiony, ale inne plemiona również się ciekawie prezentują.

Kobieta plemienna
Wyroby sprzedawane przez kobiety bezpośrednio w swojej wsi są zazwyczaj starannie wykonane i niezbyt drogie. Biżuteria ma ciekawe, charakterystyczne dla regionu wzory, a materiały robione są w warsztatach tkackich i naturalnie farbowane. Kobiety z plemienia Padung noszą mosiężne obręcze na szyi oraz na rękach i nogach, pod kolanami. Oczywiście nie są na stałe skazane na te obręcze i zdejmują je, kiedy chcą, ale dla turystów gotowe są w nich paradować przez kilka dni bez przerwy.Na te kobiety mówią: kobiety o długich szyjach, chociaż aż tak długie te szyje nie są. Optycznie wyglądają na bardzo długie i o to chodzi.

Katrin z kobietą w obręczach
Kobiety z Akha są bardzo barwne. Same tkają bawełnę na krosnach z pedałami, a potem farbują materiał, szyją całej rodzinie ubrania i bogato ozdabiają je różnymi koralikami, muszelkami, blaszkami. I chociaż coraz częściej na codzień ubierają się zwyczajnie, to na głowie zawsze mają swoje charakterystyczne nakrycia o dziwnym kształcie, ozdobione srebrnymi blaszkami (monetami?) Jeżeli przy takim czepku widzimy wetkniętą tykwę, znaczy to, że kobieta jest jeszcze panną. Poniżej, kobieta zamężna z dzieckiem.

Kobieta Akha
Obecnie kobiety ze wszystkich dawnych plemion można już spotkać w normalnych ubraniach, ale stroje w dawnym stylu posiada każda i nadal takie ubiory są wykonywane. Oprócz prezentowania się w takich strojach turystom, wykorzystywane też są one na różne uroczystości rodzinne oraz święta państwowe, których w Tajlandii jest sporo, jak w każdym azjatyckim kraju. Świętowanie, to ulubiona rozrywka Azjatów, czy to są święta narodowe, czy też religine. Zawsze są barwne i wesołe i w plemiennych ubiorach.

Świątynia w górach
Następnie zwiedzaliśmy jaskinie, pieczary jakieś. Trochę się tam wystraszyliśmy różnych gadów i pająków, ale też schłodziliśmy swoje umęczone upałem ciała. W tych jaskiniach, na skalnych występach również stały różne figurki bożków i podobizny Buddy w różnych rozmiarach.  Jaskinie wyraźnie wyglądały na uczęszczane przez okoliczną ludność, ponieważ figurki były ubrane w szaty buddyjskie i wszędzie leżały świeże kwiaty.

smutna dziewczynka
Nie mogłam się oprzeć, musiałam jeszcze raz umieścić zdjęcie smutnej dziewczynki. Tak było mi jej żal, że długo nie mogłam o niej zapomnieć, a teraz wspomnienia wróciły. Przeraźliwie smutne dziecko. I po co to? Jest jeszcze wiele różnych plemion, ale nie sposób wszystkie odwiedzić. Najliczniejszym plemieniem są Karenowie,  noszą pasiaste ubiory bawełniane i zajmują się uprawą roli. Następne, co do liczebności są Hamongowie wyróżniające się piętrowo upiętymi fryzurami. Za najbardziej zamożne uważane są kobiety z plemienia Lisu. No i najbarwniejsze są kobiety Akha, o czym już wspominałam.


Kobiety Karen
Po opuszczeniu górskich wiosek pojechalismy zwiedzać Ogród Botaniczny i hodowlę orchidei. Coś niesamowitego! Przed wejściem na teren ogrodu, pani z obsługi turystów wpięła każdemu w klapę lub przypięła do sukienki żywą orchideę i tak ozdobieni chodziliśmy sobie wytyczonymi alejkami, chłonąc widok przepięknych kwiatów i grę kolorów w naturze. Był tam po prostu szał kolorów
orchidee, czyli storczyki
W międzyczasie mieliśmy posiłek w jednej z restauracji po drodze, podczas którego jeszcze bardziej się zintegrowaliśmy w grupie. Zwiedzaliśmy również zakład hodowli węży i różnych innych gadów.

i z bliska
W międzyczasie mieliśmy posiłek w jednej z restauracji po drodze, podczas którego jeszcze bardziej się zintegrowaliśmy w grupie. Zwiedzaliśmy również zakład hodowli węży i różnych innych gadów. Uczestniczyliśmy w pokazie poskramiania węży. Na zielonej arenie panowie gołymi rękami łapali węże i wykonywali nimi różne ewolucje, również z udziałem pań. Jakoś nie pociągają mnie takie widowiska.

czyż nie piękne?
Na koniec Katrin serdecznie mnie wycałowała, co bardzo mnie zdziwiło. Raz, że nie spodziewałam się aby na jednej wycieczce ktoś do tego stopnia mnie polubił, a dwa, że Angielki od wieków uchodzą za kobiety oschłe, z rezerwą, bez poczucia humoru, więc skąd w nich tyle serdeczności? No ale to pewnie stereotypy. Mówi się, że Tajowie to wiecznie uśmiechnięci ludzie, a sama widziałam nadąsanych lub po prostu bardzo poważnych. Jak by na to nie patrzeć,  było bardzo przyjemnie i żałuję bardzo, że ja nie mam takiej przyjaciółki do podróżowania po świecie, jakimi są dla siebie te dwie przesympatyczne Angielki.
tak się hoduje orchidee
Angielki kipiały wręcz humorem, więc obaliły następny stereotyp. Były wesołe i dowcipne. Katrin wygłupiała sie, strojąc śmieszne miny i rzucając dowcipne uwagi, czym wszystkich uczestników wycieczki rozbawiała. Było z nią bardzo wesoło. Trochę im zazdroszczę, że tak sobie razem jeżdżą po świecie i świetnie się bawią. Jeszcze raz przekonałam się, że kto lubi podróżować, to musi być fajnym człowiekiem.
Przed Ogrodem Orchidei
Dobrze, ze zapisałam się na tą wycieczkę. Po powrocie spakowałam plecaki, ponieważ następnego dnia rano opuszczałam gościnne Chiang Mai i wybierałam się do miasteczka Prachuap Kirikhan. Nie zdążyłam sprawdzić, o której godzinie mam pociąg, ale postanowiłam pójść na dworzec z samego rana, to zawsze na jakiś pociąg  do Bangkoku  się trafi. Tyle już wiedziałam, że muszę przesiadać się w Bangkoku bo bezpośredniego pociągu do Prachuap Kirikhan nie ma. Przyjechałam do Chiang Mai nocnym pociągiem, to zdecydowałam, że wrócę dziennym, bo podobno warto, dla widoków mijanych po drodze wzdłuż całej Tajlandii.
Świątynia w dolinie