niedziela, 16 września 2012

Damnoen Saduak - targ na wodzie

Przyjechałam do Damnoen Saduak z zamiarem przenocowania, żeby rano, jak najwcześniej znaleźć się w pobliżu targu wodnego, zanim gromady turystów zaczną oblegać to miejsce. Ale chyba wszyscy turyści obrali ten sam tok myślenia. W każdym razie pod wieczór przyjechałam autobusem do tego miasteczka i zaczęłam szukać hotelu. W każdym odpowiadano mi, że mają full turist i bezradnie rozkładali ręce.

to ja przed hotelem
Pomyślałam, że przyjdzie mi nocować na ławce dworcowej. Usiadłam na ulicy przy plastikowym stoliku i zamawiając kolację, zapytałam kelnera czy nie wie, gdzie jeszcze mogłabym znaleźć nocleg, ale nie wiedział. Pan siedzący przy sąsiednim stoliku powiedział, że on mnie zawiezie na nocleg, no problem. Po kolacji, wziął ze stolika kluczyki od samochodu i zawiózł mnie nieopodal, do schludnego, taniego hoteliku, ukrytego za zakrętem wąskiej uliczki. Serdecznie mu podziękowałam, a on cieszył się, że mógł mi pomóc.

rzeczna droga przez wieś o brzasku dnia
Zupełnie bezinteresownie, co nieczęsto się zdarza w krajach azjatyckich. Byłam pod wrażeniem. I jak tu nie lubić Tajlandii? Tajowie to naprawdę radośni, sympatyczni i czasami bezinteresowni ludzie. Przez cały czas czułam się w ich kraju bardzo bezpiecznie. Chociaż, jak pomyślę o bohaterze książki "12 x śmierć" to ciarki mi po plecach przechodzą. No, ale wszędzie trzeba być ostrożnym i żyć w zgodzie z miejscowym prawem.

droga wodna prowadząca na targ
Wieczorem w hotelu, wyprałam wszystkie swoje rzeczy po całodziennym trudzie podróżowania i zwiedzania w upale, wzięłam chłodny prysznic, po czym natychmiast położyłam się spać, aby obudzić się wczesnym rankiem i wyruszyć po nową przygodę. Następnego dnia rano, pierwsze kroki skierowałam oczywiście do seven-eleven na małe śniadanko i kawę i tak o 7.oo godzinie byłam już nad rzeką, ale nigdzie nie widziałam tego targu. Rzeka spokojna, od czasu do czasu przepłynie jakaś łódź z długim dziobem i tyle.

dopłynęłam na targowisko
Nie zdążyłam się na dobre zaniepokoić, gdy jakiś sympatyczny człowiek pokiwał do mnie ręką, abym podeszła do jego łodzi i zaofiarował się, że za 200 bahtów zawiezie mnie na targ, obwiezie od początku do końca i potem na powrót odwiezie mnie do miasteczka. Zbiliśmy cenę do 130 bahtów i popłynęłam z nim. Było super, bo inni turyści gnieździli się po kilka osób w kiwających się łodziach, a ja miałam całą łódkę tylko do swojej dyspozycji. Pełen komfort. Może idiotycznie wyglądałam w tym kapelusiku w kwiatki o bardzo dziwnym kroju, ale nic lepszego nie udało mi się tam kupić, a mój przewoźnik doradzał zasłonić głowę przed słońcem, jeśli chcę przez parę godzin pływać po rzece i kanałach i nie dostać udaru.

naturalne kolory w prześwitach
Widoki, jak z impresionistów wzięte, naturalne bogactwo kolorów, zmieniających się pod wpływem światła, jak w obrazach Augusta Renoira lub Claude Moneta. Niesamowite wrażenie robił ten rejs po rzece -  rześki poranek, feeria barw w przyrodzie i  kolorowo odziani ludzie w pływających łodziach ze swoim świeżym, kolorowym towarem owoców, kapeluszy i wszelkiego innego dobra, które urodziła ziemia lub wytworzyły ludzkie ręce. Wszystko odbywało się w ciszy, że słychać było lekki plusk wody, rozstępującej się pod dziobem łodzi. My, turyści w milczącym zachwycie chłonęliśmy ten spektakl na wodzie i tylko co chwilę dochodził do nas specyficzny, lekki dźwięk pstrykania aparatów fotograficznych. Dla Tajów był to normalny targ i każdy chciał, chociaż niespiesznie, ale jak najkorzystniej sprzedać swój towar. Widać było jednak, że lubią swoją pracę, która odbywa się w tak uroczej scenerii.

farang, to dobry klient na targu
Na wodzie, wraz z upływającym czasem robiło się coraz ciaśniej, łodzi z ludźmi przybywało i tych kupujących i tych fotografujących, że zaczęły się tworzyć korki na wodnym szlaku. Wioślarze dawali sobie świetnie radę w tym tłoku i zgrabnie wymijali się nawzajem, żeby nie uszkodzić swoich łódek. Stoicki spokój, pewność siebie i życzliwość , pogłębiały przyjemną atmosferę panującą na tym specyficznym targowisku. Mój przewodnik co chwię zwracał mi na coś ciekawego uwagę i co najważniejsze, nie spieszył się, aby zakonczyć kurs i wziąć zapłatę, tylko delektował się wspólnie ze mną   

mój wioślarz i przewodnik mówi, że jest ok!
widowiskiem. Pływały tam łodzie załadowane przeróżnymi owocami - niektórych zupełnie nie znałam ze smaku.  Bezpośrednio na tle łodzi leżały stosy bananów, limonek, papai, kokosów, którym na życzenie klienta odcinano czapeczkę, żeby było można przez słomkę pić mleczko kokosowe. Błyszczały w słońcu ogromne arbuzy, rambutany w swoich miękkich, kolczastych łupinkach, gwajany, pyszne mangostany oraz chlebowce. Pływały też łódki z warzywami- kolorową papryką, małymi bardzo ostrymi papryczkami chili, czerwoną cebulą, czosnkiem, pomidorami oraz różnymi zielonymi liśćmi, powiązanymi w pęczki, których nazw do końca nie odkryłam, w żadnym odwiedzanym azjatyckim kraju, a która to zielenina zawsze dodawana była tam, niemal do każdej potrawy.

wodna garnkuchnia
Pływały tam również łodzie z garami pełnymi gotowanego jedzenia, bo przecież zarówno sprzedawcy, jak i kupujący oraz oglądający, z upływającym czasem stawali się głodni, a jak człowiek głodny, to trudno mu się skupić na tym, co się wokół dzieje, a tylko uparcie o możliwości zjedzenia czegokolwiek myśli. Można więc było kupić z przepływającej obok łodki jakiś ciepły posiłek, np. zupę z kawałkami ryby lub kawałkami gotowanego kurczaka, albo ryż z krewetkami w słodko-kwaśnym sosie, z innej  z kolei łódki, jakieś gotowe

gotowe jedzenie w pojemnikach
kanapki lub mięso na patyku, no i miało się pełen wybór soczystych owoców, które na prośbę klienta sprzedawczyni obierała i kroiła w kostkę, aby można było zgrabnie nadziać kawałek owocu na patyczek i przenieść bezpiecznie do ust, nie wylatując przy tym z łódki, która kiwała się podejrzanie w czasie dokonywania transakcji. Jedzonko tajskie spożywane na wodzie jest jeszcze smaczniejsze, niż na lądzie.

pływały też kapelusze
Sprzedawczyni kapeluszy miała wzięcie, ponieważ kto wcześniej się nie zaopatrzył w nakrycie głowy, zmuszony był siłą rzeczy kupić sobie jakiś kapelusik na wodzie, bo słońce w okolicy południa mocno przypiekało, a na łódce znalezienie zacienionego miejsca było nieosiągalne. Większość sprzedających pań ubrana była w błękitne uniformy i wulkaniczne kapelusze, ale niektóre były w zwykłych kraciastych koszulach czy innych kolorowych bluzkach. Gdy z góry, z mostu, patrzyłam na kapelusze pań - swoim kształtem przypominały mi stożki wulkanów, więc nazwałam je kapeluszami wulkanicznymi.

sprzedawczyni w charakterystycznym kapeluszu
Zaciekawiło mnie, że łódkami pływały i handlowały towarem jedynie kobiety. To był wodny targ kobiet. Żadnego sprzedającego mężczyzny tam nie było, nie było też żadnego mężczyzny w łodzi razem z kobietą, żeby na przykład on wiosłował, a ona sprzedawała towar. Nic takiego. Pływały i handlowały tylko kobiety w swoich płaskich, długich łódkach i w  dziwnych kapeluszach na głowie.

sprzedawano też taki towar - zwoje materiałów i hamaki
Wzdłuż brzegów kanału, można było chodzić po ziemi i kupować różne towary, jak ubrania, zwoje materiałów, garnki, sprzęt domowy, sznurkowe hamaki i koszyki i inne wyroby rękodzielnicze. Jednym słowem wszystko, co na targowiskach się kupuje. Ale pływanie łodzią między pływającymi handlarzami, było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju i taki właśnie sposób poruszania się po targu przyciąga turystów do Damnoen Saduak, gdzie sprzedaż płodów rolnych, kwiatów i żywności odbywa się codziennie.

Pani podaje obrane owoce w torebce,gotowe do spożycia
Pod wieczór wróciłam do Bangkoku, do swojego hoteliku Sala Thai Daily Mansion, żeby wyspać się i odpocząć przed następną podróżą. Rano wybierałam się bowiem do starożytnej Ayutthayi. Po drodze do hotelu chciałam kupić piwo, aby po tak urozmaiconym dniu  wypić sobie wieczorem w pokoju podczas przelewania gorących jeszcze wrażeń  do laptopa. I co? nie ma! W Bangkoku po godzinie 17.oo piwa się nie sprzedaje. Taka ciekawostka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz