poniedziałek, 5 listopada 2012

Krabi i Hat Yai

Rano, nie spiesząc się zbytnio, dopakowałam resztę rzeczy. Do Krabi jest blisko i czymkolwiek można tam dojechać, więc nie musiałam się z niczym spieszyć. Plecak był sakramencko ciężki, jakbym kamienie z ulicy Phang-Nga zabierała z sobą! i jeszcze dwie torby, bo w jedną się nie zmieściłam! dlaczego? nic przecież nie kupiłam nowego! Właściciel mojego hotelu był gejem. Bardzo sympatyczny chłopak, ale takim tanecznym krokiem chodził, zawsze tajemniczo się uśmiechał i bardzo śpiewnie do mnie mówił. Jak dałam rzeczy do prania do jego laundry, to mi do pokoju następnego dnia przynióśł wszystko osobiście, takie czyściutkie, pachnące, wyprasowane, a majtki to mi w takie zmyślne różyczki poskładał.

Krabi
Dotychczas bieliznę prałam sobie sama w misce, czy w wiadrze, co tam w łazience znalazłam, ale jedna z podróżniczek z którą na temat prania w podróży się zgadałam powiedziała, że ona wszystkie rzeczy, z bielizną włącznie oddaje do laundry. Przecież oni to wszystko razem do automatu wrzucają, więc też powinnam wszystko oddawać, inaczej bielizna mi smugami zajdzie i zżółknie i wtedy dopiero nieładnie będzie wyglądała. Rzeczywiście,  rano przechodząc podwórkiem obok suszących się rzeczy z laundry widziałam, że wisiało tam wszystko, co tylko ludzie noszą.Więc ja również oddałam wszystko.

Ciekawie ustawione światła uliczne
Pech chciał, że tutaj akurat laundry obsługiwał mężczyzna-gej. Potem dopiero się zorientowałam, że on tutaj wszelką pracę samodzielnie wykonuje. Był niesamowity! sam prowadził ten swój hotelik i sam obsługiwał laundry! Dwie pralki automatyczne ustawił z boku, tuż przy recepcji. Obsługiwał klientów, a pranko wirowało. W wolnych chwilach pranie rozwieszał. Obok biurka stał stół do prasowania i jak pierwszy raz przyszłam, to właśnie przy prasowaniu go zastałam, ale jeszcze nie kojarzyłam faktów. Potem załapałam, że on osobiście prasował klientom rzeczy i trzeba przyznać, że robił to pedantycznie.

z nową znajomą na schodach do Watu
Potem osobiście roznosił je po pokojach. No i wszystkim klientkom majtki składał w różyczki! I pomyśleć, że za partię prania z prasowaniem i przyniesieniem do pokoju zapłaciłam 10 bath! czyli naszą złotówkę! Czy ten świat nie jest dziwny?  No tak to już bywa, że w podróży różne dziwne zdarzenia mają miejsce i człowiek często może zostać nimi totalnie zaskoczony. Ale wracając do tematu. Zeszłam więc z bagażami do recepcji, ale pana nie było.

Domy w Krabi
Naciskałam dzwonek stojący na biurku raz, drugi i trzeci, ale pana nie było. Co się stało? zawsze tu był, o każdej porze dnia i nocy. Albo prasował, albo rozmawiał przez telefon, albo oglądał telewizor, albo spał na materacu obok biurka. Teraz, kiedy z bambetlami się stąd wytaszczam, to pana nie ma. Oczywiście, na biurku wszystkie dokumenty  na wierzchu leżały, ale już się przyzwyczaiłam do okazywania przez Azjatów pełnego zaufania wobec całego świata. Należności miałam uregulowane, więc mogłam zostawić klucz od pokoju na biurku i pójść sobie, ale uważałam, że powinnam pożegnać się z gospodarzem.

Biały Wat
W końcu zobaczyłam, jak idzie od bramy tym swoim tanecznym krokiem, jak baletnica i z uśmiechem od ucha do ucha, wita mnie serdecznie. No i jak tu się złościć na kogoś takiego? Okazało się, że poszedł po jedzenie. Jakże mogłam zapomnieć i wśród czynności, przy jakich go najczęściej widywałam, nie wymienić.....albo jadł! Pożegnał się ze mną wylewnie, zapytał gdzie się teraz udaję, życzył mi szczęśliwej podróży, zapewniał, że wielką radość mu sprawiłam, że zatrzymałam się u niego, ja zapewniałam, że pobyt u niego był wielką przyjemnością dla mnie i uściskaliśmy się na pożegnanie, jak byśmy znali się od lat, a nie od trzech dni. Wtedy dopiero poszłam na bus station, który był tak blisko, że nawet nie myślałam o podwiezieniu.
Kąpiel w fontannie
Zaszłam w samą porę, bo okazało się, że bus for Krabi wjeżdżał właśnie na plac manewrowy. Miałam farta, że tak wprost z ulicy do autobusu weszłam, nie czekając nawet pięciu minut i bardzo dobre miejce w fotelu dostałam, a nie w luku bagażowym, jak poprzednio. Za bilet zapłaciłam 75 bath, mieliśmy klimatyzację i wszystko było ok. Ale na tym limit dobrych zdarzeń został na ten dzień wyczerpany. Krabi powitało mnie deszczem, Autobus wysadził nas na placu bardzo oddalonym od miasta, stanął po środku ogromnej kałuży i stojąc w wodzie po kostki, odbieraliśmy z luku bagaże. Wokół nic nie było poza kilkoma budami z jedzeniem, ciuchami i lichymi pamiatkami. Jeszcze mi się nie zdarzyło, abym z bagażami wylądowała tak daleko od miasta, ale jak coś się nie zdarzyło, to wiadomo, że w końcu musi się zdarzyć.

Znak rozpoznawczy Krabi
Taka kolej rzeczy jest. Na szczęście dostrzegłam w pobliżu agencję turystyczną, gdzie jednocześnie mieściła się Informacja Turystyczna i tam się skierowałam, aby zasięgnąć informacji. Dali mi mapkę miasta i długopisem zaznaczyli najtańsze hostele i guesthausy od 150 do 250 bath, wskazali mi pick-upowe mini busy, które dowiozą mnie do miasta za 20 bath i w języku tajskim napisali na kartce kierowcy, dokąd ma mnie zawieźć. Byłam zadowolona, bo zawsze wychodziłam z założenia, że informacja turystyczna powinna konkretnie pomóc turyście, właśnie tak, jak ta uczyniła. Fart chyba powrócił do mnie. Zatrzymałam się w pierwszym hotelu, do którego zajechaliśmy, chociaż miał bardzo podłe warunki.

tu się zatrzymałam
Drewniane ściany były wykrzywione w związku z czym drzwi wypaczyły się na tyle, że przez szpary pod nimi lub nad nimi parasol można było podać. Drzwi miały skobel i zamykane były na kłódkę. Prysznic i WC w korytarzu. Na szczęście było w nim względnie czysto, był kontakt elektryczny i wentylator pod sufitem, internet w korytarzu przy recepcji był za darmo no i mieścił się w samym centrum miasta, skąd wszędzie było blisko. Na tej samej ulicy, dokładnie naprzeciwko mojego Guesthausu stał porządny "Thai Hotel", ale był dla mnie za drogi .

z lewej mój, a z prawej Thai Hotel
Wieczorem poszłam do portu, który był w pobliżu hotelu, bo na placu przed portem znajdowała się ogromna stołówka, gdzie przy wielu wspólnych stołach jadło się kolację z widokiem na morze. Takie miejsca ze wspólnym jedzeniem dla turystów są bardzo dobrym pomysłem i znajdują się niemal w każdym tajskim mieście. Można tam tanio zjeść w towarzystwie innych ludzi i przy okazji integrować się przy stołach.

Wieczorem przyjdziemy tu na kolację
Szczególnie samotni plecakowcy, tacy jak ja,  to lubią, bo chociaż podróżować i mieszkać w hotelach wolę sama, to pogadać przy jedzeniu i piwie oraz powymieniać się doświadczeniami z innymi turystami bardzo lubię. Wróciłam do swojego hotelu "Green Tea Guesthause & Tours" który mieścił się przy Maharat Soi 4. Za nocleg płaciłam tam 150 bathów. W głębi budynku znajdowały się lepsze pokoje, ale za odpowiednio wyższą cenę. Pierwsza noc była koszmarna bo coś mnie pogryzło, obudziłam się w środku nocy, wstałam i nasmarowałam różnymi repelentami. Ale prędzej ja bym się zatruła tymi świństwami, niż komary, które zupełnie nie reagowały i dalej mnie kąsały.

W pobliżu przystani Num Pier
Być może polskie repelenty nie działają na azjatyckie komary. Gdy następnego dnia rozmawiałam przez skype z Marią, powiedziała, że Pawła kiedyś też tak pokąsały komary, ale on nawet do lekarza nie chciał iść, twierdząc, że organizm sam powinien  się bronić, bez ingerecji leków. Maria wówczas, zachowała się jak zwykle w takich przypadkach, wyczytała wszystko, co tylko na ten temat napisano w encyklopedii, internecie i skonsultowała się z zaprzyjaźnioną lekarką. Dowiedziała się, że takie pokąszenia mogą nawet doprowadzić do zgonu. Bardziej skłaniałam się ku poglądom Pawła, niż opiniom zdobytym przez Marię, dlatego nie zmieniłam hotelu, wychodząc z założenia, że komary w każdym hotelu kąsają podobnie.

Płyniemy z Noi rzeką Krabi
Następnego dnia, gdy spożywałam śniadanie przy przystani, przysiadł się do mnie chłopak, który obwoził łodzią turystów po okolicy. Przedstawił się jako Noi, ale Tajowie mają do imion swobodne podejście, więc może to być zdrobnienie nadane mu w dzieciństwie, kolejność w jakiej przyszedł na świat w rodzinie lub ksywka nadana mu w szkole przez kolegów. Rozmawialiśmy sobie z Noiem tak ogólnie o wszystkim, ale oczywiście nie omieszkał zaproponować mi wycieczki swoją łodzią. Powiedziałam, że 400 bath to dla mnie trochę za drogo za przejażdżkę łódką, bo muszę mieć pieniądze na hotele, autobusy, pociągi, statki, a czasami również na samoloty. Rozumiał to i nie nalegał.

Podpłynęliśmy do samych gór
Dalej rozmawialiśmy i żartowaliśmy sobie porównując cechy Polaków i Tajlandczyków. Co chwilę wybuchaliśmy śmiechem ze swoich pomysłów w tym temacie. Wesoły chłopak był i miał poczucie humoru, jakie lubię. Powiedział, że mieszka z rodziną w domu na palach, w wodzie, tam właśnie gdzie ja ciągle spoglądam i że utrzymuje się z wożenia turystów łódką, która jest jego własną, a nie wynajmowaną.

Domy na wodzie

Ten fakt dodawał mu prawdopodobnie poważania w oczach innych. Każdego ranka przypływa tu do Krabi, do pracy, a do domu wraca późnym wieczorem. Czasami wcześniej, tak jak teraz, gdy jest law sezon. W wolnym czasie wypływa z braćmi łowić ryby. My tu gadu, gadu, a biali  potencjalni klienci  siedzą już od kilku minut na pobliskiej ławce i jakiś inny obwoźnik może  sprzątnąć z przed nosa interes dnia. Idź, mówię, bo to twoja praca przecież. Pobiegł do nich z ofertą.

Na pokładzie mieliśmy dzieci
Miał farta, ponieważ udało mu się namówić małżeństwo z trojgiem dzieci na wycieczkę po okolicy Od tylu osób to trochę grosza zarobi. Noi wrócił do mnie i powiedział, że skoro tyle pasażerów udało mu się pozyskać, to on może obniżyć dla mnie cenę do 100 baht, bo i tak wyjdzie na swoje, a bardzo by chciał abym z nimi popłynęła. Szybko zaznaczył, że zapytał już klientów i oni zgodzili się, abym do nich dołączyła. Popłyniesz Sofia? dopytywał. Noi, rozbroiłeś mnie całkowicie! ok, mówię, ale pod warunkiem, że zapłacę Ci 200 bath, bo uważam, że 100 bath to zdecydowanie za mało za taką usługę.  Roześmieliśmy się oboje z takiego sposobu targowania się, który Noi potem nazwał "odwrotnym targiem"  i wszyscy zadowoleni popłynęliśmy. Pogoda była taka trochę zamulona i zdjęcia słabo wychodziły, ale wycieczka była bardzo udana.

W grocie pod górą
Podpłynęliśmy do dwóch strzelistych gór o charakterystycznym kształcie, które są znakiem rozpoznawczym Krabi i nazywają się Khao Khanap Nam. Zacumowaliśmy przy jednej bardzo stromej górze i po rozklekotanych drewnianych schodach weszliśmy na górę, aby dostać się do dziwnych grot.  Wokół tych skalistych, strzelistych gór mało jest twardego gruntu po którym można przejść, ponieważ skały te pionowo wychodzą z morza. Ominęliśmy lasy mangrowe i podpłynęliśmy do chat na palach, bo Noi koniecznie chciał mi pokazać swój dom. Dopłynęliśmy do osady rybackiej na wodzie. Była to bardzo biedna osada, domy nie miały drzwi, było wszystko widać co znajduje się we wnętrzu. Łódki i sprzęt rybacki był bardzo stary, wysłużony, drewniane pomosty między domami zniszczone z zarywającymi się deskami, niebezpieczne.

Tutaj mieszka Noi
Między pomostami i domami - zbiorniki wodne z rybami. Rybacy wracający z połowu sprzedają ryby od ręki, czego nie sprzedadzą, wpuszczają do tych zbiorników przydomowych, karmiąc te ryby maleńkimi rybkami i czekając na klienta. Bo klienci chcą, aby ryby były żywe i świeże. Rybacy nie są nigdzie zrzeszeni, dlatego na łów wyruszają własnymi łodziami, sami prowadzą sprzedaż i mają własne zbiorniki wodne do przechowywania ryb.

Rybak prezentuje nam okrągłą rybę
Wśród ryb zdarzają się różne dziwne okazy, które rybacy wyłowili ze zbiornika, żeby nam pokazać. To była całkowicie okrągła ryba, jak piłka. Na koniec Noi pokazał nam małe drewniane pudełko stojące przy poręczy pomostu, do którego możemy wrzucić dla rybaków trochę bathów, ale przymusu nie ma, zaznaczył. Ale wszyscy wrzuciliśmy, bo stan tej wioski i życzliwość rybaków zrobiły na nas duże wrażenie. To była bardzo udana, chociaż nieplanowana wycieczka. Dała do myślenia.

Zbiorniki wodne na ryby przy chatach rybaków
Wracaliśmy w zamyśleniu do portu, tylko plusk wody po bokach łodzi było słychać. W sąsiedztwie przesuwały się powoli inne łodzie z długim dziobami ozdobionymi kolorowymi wstążkami. Jak za bardzo się zbliżyły, kołysało mną, jak w moim pokoju hotelowym. Otóż wieczorem zauważyłam że coś mną kołuje w pokoju. Co się dzieje? gdy idę, to telepie mną, jak na płynącej łodzi. Nie mogę równowagi chwycić.W głowie mi się kołuje? może to początek jakiejś choroby? Potem poszłam na tą wspólną kolację i na ulicy objawy przeszły. Wracam w nocy, a tu znowu mną kołuje. Po jednym piwie? dziwię się, ale podejrzliwie

Muzułmańscy turyści
przyjrzałam się podłodze. Podłoga od ściany do ściany była pochyła, w poprzek. Stąd też te ogromne szpary pod drzwiami i nad nimi. Nie drzwi się wypaczyły, tylko podłoga się obniżyła w jedną stronę i powodowała zawroty głowy. W takim właśnie hotelu mieszkałam. W nocy dostałam gorączki, rano bolało mnie gardło i męczył katar. Jednak jakaś choroba mnie dopadła. Zażyłam odpowiednie tabletki, które z Polski przywiozłam i poszłam obejrzeć monument poświęcony ofiarom tsunami.

jaskinia
Podróż, to bardzo nieodpowiednia pora na chorowanie. Przecież nie położę się do tego pochyłego łóżka i nie będę chorowała. Chociaż wewnętrzny niepokój pozostał, gdy skojarzyłam objawy i tamtą noc, gdy pokąsały mnie komary... lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Poszłam według wskazówek na mapie, ale monumentu nie znalazłam. Wróciłam. Na ulicy, na okrągłym słupie przed budynkiem Municipalu, też pokazany i opisany był ten monument tsunami. Weszłam do informacji turystycznej, pokazuję na mapie i mówię, że tam chcę się dostać, więc jak mogę tam dojść? bo luk and luk, a monumentu nigdzie nie ma.

Tu był pokazany monument
W informacji powiedzieli, że tego monumentu nie ma. Targowałyśmy się chwilę, ale one cały czas zaprzeczały, że coś takiego w Krabi stoi. Czy ja sobie to wymyśliłam? mówię, przecież wszędzie są reklamy tego monumentu. A może on dopiero w projekcie rady miejskiej jest? dałam w końcu za wygraną i pojechałam furgonetką obejrzeć lotnisko, oczywiście. 30 km za Krabi się ono mieści. Bardzo nowoczesne i niemal całe ze szkła mają tam lotnisko, ale nie takie oryginalne i śliczne, jak na Koh Samui. 

Hala lotniska Krabi
Gdy szłam do wylotu z lotniska, żeby furgonetę na powrót do miasta zatrzymać, znowu zobaczyłam reklamę monumentu tsunami i wskazówkę, że znajduje się ono 29 km, w kierunku do miasta, czyli w Krabi. Monument był w kształcie złotej kuli , był dokładny opis, mapka z zaznaczeniem gdzie on się znajduje i wskazówka, jak tam dojechać. Zrobiłam zdjęcie tej reklamy, całej tej tablicy i informacji w języku tajskim. Wróciłam do tej samej Informacji Turystycznej. Byłam tutaj morning, zaczęłam od progu zdejmując po drodze buty (wszyscy tam przy wejściu zdejmowali buty i chociaż nie wiem dlaczego, robiłam to samo) i mówiłyście, że nie ma monumentu tsunami, ciągnęłam, wyjmując kartę z aparatu fotograficznego.

Na płycie lotniska Krabi
Może pani włożyć tą kartę do swojego komputera? ale pani ustąpiła mi miejsca przy biurku, więc sama zainstalowałam kartę i pokazałam zrobione zdjęcia. Nikt tu ze mnie wariata nie będzie robił, powiedziałam po polsku i zapytałam ponownie: to gdzie jest ten monument? where is his? Panie patrzyły ze zdumieniem na te reklamy monumentu, czytały tekst w swoim języku i wytłumaczyły, że jego naprawdę nie ma i one nie wiedzą, dlaczego tak piszą i pokazują go.

 uczennica w  furgonetce
Miałam rację, to dopiero plany są. To niech nie rozwieszają takich informacji ze wskazaniem, jak tam iść, skoro tam nic nie ma. Jak wybudują, wtedy niech reklamują, a nie wprowadzają w błąd turystów.To naprawdę dziwny kraj ta Tajlandia. Ale piękny.

Promenada w Krabi
Poszłam obejrzeć jeszcze kilka ciekawostek w mieście, bo następnego dnia wyjeżdżałam do Hat Yai. Wieczorem wzięłam udział w wielkiej publicznej kolacji. Następnego dnia rano pożegnałam kołyszący się hotel, wróciłam do równowagi na twardej, równej ziemi, po drodze zjadłam śniadanie i wypiłam kawę przed Seven-Elewen, zaopatrzyłam się w dużą butelkę wody mineralnej na drogę, furgonetką dojechałam na bus Station i za 220 baht kupiłam bilet do Hat Yai. Hat Yai to był mój ostatni przystanek przed przekroczeniem granicy Malezji. Kończyłam swój trzymiesięczny pobyt w Tajlandii.

Łódki na usługach turystów w Krabi
Jechaliśmy sześć godzin, z jednym tylko przystankiem w Phatthalung. Hat Yai to bardzo duże miasto. Gdy wysiedliśmy z autobusu na Bus Station, otoczyli nas jak zwykle właściciele taxi i naganiacze hotelowi, ale nowością byli kierowcy minibusów i furgonetek proponujący przewóz do Malezji. Malesia? Malesia? chodzili między nami i proponowali tani transport. Od razu było widać, że to miasto graniczne, przesiadkowe dla turystów z Tajlandii do Malezjii. Pojechałam furgonetką do centrum miasta, z trzema innymi osobami i zaczęłam szukać hotelu.

Hat Yai
Patrzyłam, jak inni turyści z lekkością motyla ciągną swoje bagaże na kółkach, podczas gdy ja dźwigam ten piekielnie ciężki plecak i dwie torby w obu rękach, nie mając trzeciej, aby rozłożyć mapę i znaleźć odpowiednią ulicę. Wygladałam bardziej na tragarza, niż na podróżnika. Postanowiłam, że kupię tutaj dużą walizkę na kółkach i wszystko co mam w nią włożę, bo już po prostu nie dawałam rady z tymi bagażami. Pierwszy obejrzany hotel zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. To jakieś duże pomieszczenie poprzedzielane ściankami działowymi na małe boksy. Ścianki nawet do sufitu nie dochodziły, jak w przymierzalniach supermarketu, tylko bardziej zasyfione.

Obwoźny sprzedawca kwiatów
Żadnego kontaktu elektrycznego i żadnego światła, nawet najmniejszej żaróweczki. Wychodzą tu chyba z założenia, że jak turysta wynajmuje pokój żeby spać, to niech śpi, a nie czyta. Drzwi, jak w kurniku na skobelek. Prysznic ogólny w korytarzu. Chyba w więzieniach mają lepsze warunki, pomyślałam sobie. W różnych warunkach już nocowałam, ale z tego hotelu wymiotło mnie z prędkością światła. Nawet zapewnienia właściciela drepczącego za mną, że zaraz pokaże mi lepszy pokój, nie zmieniły mojej decyzji. U tego pana nawet za darmo nie chciałam już żadnego pokoju. Z ulgą znalazłam się na ulicy. Zauważyłam, że najpodlejsze hotele za normalną cenę oferują tajscy Chińczycy. Rodowici Tajowie takich rzeczy nie robią. Też mają brudno, ale nie aż do tego stopnia.

mój pokój w Guesthause "Ladda"
W Hat Yai chyba najdłużej podczas całej mojej podróży szukałam odpowiedniego hotelu. Ale kto szuka, ten znajduje. W końcu znalazłam tani, czysty i przyjemny "Guesthause Ladda" za 250 bath/night.
W Hat Yai mają sporo wieżowców, na ulicach są chodniki, a nawet na niektórych skrzyżowaniach są zielone światła dla pieszych. Zwiedziłam targowisko w dzielnicy muzułmańskiej. Przy granicy z Malezją Muzułmanów jest więcej, niż w głębi Tajlandii, a Malezja to już całkowicie muzułmański kraj. Na targu wszystko było świeże, soczyste, barwne, a co nieco nawet jeszcze żywe.

Pani wiąże w pęczki żywe stworzenia
Ryby skakały na macie, kraby rozłaziły się we wszystkie strony, ale właścicielka szybko je wyłapywała i wiązała w pęczki. Żywe wiązała! Żaby szalały w wysokim szklanym naczyniu z wodą, próbując z niego wyskoczyć, ale nic z tego. Panie przekupki panowały nad sytuacją i sprawnie pilnowały swojego żywego towaru, żeby się nie rozpełzło wśród kupujących. Bardzo widowiskowy targ.

Warzywa
Gospodynie domowe podjeżdżały na targ terenowymi samochodami i skuterami i przebierały ze znastwem w towarze, wybierając najładniejsze partie i sztuki. Wystarczyło w tym mieście tylko targ zobaczyć, kto sprzedaje, jak sprzedaje, a kto kupuje i co kupuje, żeby dowiedzieć się, że Hat Yai to

Rybak ze swoim towarem
bogate miasto i ich mieszkańcom żyje się lepiej, niż innym w niektórych tajskich miasteczkach, odwiedzanych przeze mnie dotychczas. Z trudem znalazłam Seven-Eleven, bo okazało się, że w Hat Yai te wygodne dla podróżników sklepy, nie stoją tak za każdym rogiem, jak w innych miastach. Obawiam się, że w Malezji może ich wogóle nie być.

Owoce morza
Na ulicy w wielkim woku piekły się kasztany i postanowiłam spróbować tego przysmaku. Kupiłam jedną tutkę,były pyszne. Następnie znowu kupiłam kilogram ulubionych rambutanów i dwa owoce mango. Kiedyś pęknę od tych pysznych owoców, bo opamiętania w jedzeniu nie mam.

Pieczone kasztany
Następnego dnia poszłam na zakupy. Hat Yai to rozrywkowe miasto. Wiele tam różnych lokali rozrywkowych, restauracji i barów z rozrywkowymi programami. Gdzie rozrywka, tam ludzie, a gdzie ludzie, tam handel kwitnie. Sklepy duże, nowoczesne, eleganckie. W sklepach sporo zakwefionych muzułmanek. Myślę, że  to muzułmanki są najlepszymi klientkami sklepów, a panowie muzułmanie najlepszymi klientami lokali rozrywkowych i salonów masażu. Czego im nie wolno w islamskiej Malezji, dostępne jest tuż za granicą w bezpruderyjnej Tajlandii. Przyjeżdżają więc do Hat Yai po uciechy, a do Malezji wracają na modlitwy. Tylko jak to się ma do przestrzegania nakazań Allaha?

Posezonowa wyprzedaż w Robinsonie
Wieczorem, w dużym centrum Handlowym "Robinson" kupiłam walizkę, wykorzystując fakt, że odbywała się tam ogromna wyprzedaż wszystkiego. Na ulicę wystawili mnóstwo towaru i można było sobie wybrać fajne rzeczy, dosłownie za grosze. Z "Robinson" do hotelu miałam parę kroków, więc zaraz zaniosłam walizkę do pokoju i wróciłam do miasta. Odwiedziłam jeszcze nowoczesne sklepy "Odeon" i " Diana". W Hat Yai po raz pierwszy zapłaciłam za towar kartą.

Młode smutne muzułmanki
Dotychczas wszędzie płaciłam gotówką, wypłacając ją z bankomatów. Wieczorem przepakowałam się do walizki i miałam już tylko jeden bagaż i to na kółkach, co za ulga!
W Hat Yai jest sporo atrakcyjnych miejsc do zwiedzenia. W centrum miasta znajduje się duży Wat z leżącym Buddą. Można też wpaść na jeden dzień do nadmorskiej Songkli. Piękne, spokojne miasteczko.
Chińska Świątynia
Inne atrakcje znajdują się poza miastem. Poszłam więc znowu, jak czynię to w każdym mieście, do Informacji Turystycznej, która mieści się przy Niphat Uthit 3 Soi 2, aby powiedzieli jakie są i jak się do tych atrakcji dostać. Pani taka jakaś bez życia była, może to z upału, a może z natury swojej więc rozmowa nie kleiła się. Czy są tu jakieś autobusy, co do tych atrakcyjnych miejsc jeżdżą? pytam grzecznie.

Wat
Nie ma, odpowiada pani oschle, tuk-tuki są. Z tuk-tukiem to ja próbowałam się dogadać, ale on za trasę co od tutejszego mieszkańca bierze 20 bath, to od turysty 200 bath chce. Za duże przebicie, więc wolę autobusem jechać. Może są jakieś specjalne, weekendowe autobusy? takie turystyczne, co po atrakcjach turystów obwożą- nie daję za wygraną i dalej męczę panią informatorkę.

ulica Hat-Yai
Nie ma, odpowiada pani zdecydowanie i krótko. To czym się tam dostają ludzie, którzy nie jeżdżą swoimi samochodami ani skuterami? dociekam żywo zainteresowana. Jeżdżą skuterami-pada zwięzła odpowiedź. No, tośmy się dogadały. Gdy mam już zamiar dać za wygraną, pani ożywia się, jak mucha co wydostała się z mleka i zakreśliła mi na mapce Tower Clok przy szerokiej alei Phetkasem Road, zdradając, że tam stoją kolorowe pick-upy-minibusy: do Hatyai Municipal Park jedzie green, do Air Port-blue, okrężkiem po mieście ciekawymi ulicami-yellow i po świątyniach-white.

Centrum Handlowe Diana
No proszę, coś jednak oprócz tuk-tuków jeździ po mieście. Oczywiście natychmiast pomyliło mi się, jaki kolor gdzie jedzie, ale pomyślałam, że nie będę już pani męczyć i zmuszać do myślenia, lecz o szczegóły dopytam się u kierowców mini-busów. I tu się myliłam.

w blue pick-up z żoną i dzieckiem drivera
Żaden driver po angielsku ani w ząb nie umiał, na moje manualne wyczyny również nie reagowali i nie potrafili nawet na mapie pokazać dokąd jeźdżą i ile kosztuje bilet. Zero porozumienia. Pojechałam jednak z jednym oglądać waty. Poczekałam po prostu chwilę na pierwszego lepszego pasażera i poprosiłam aby po tajsku wypytał panów kierowców i mi przekazał informacje po angielsku.

mała uliczka z barami i kafejkami
Wracając wieczorkiem do hotelu, zaszłam od  zaplecza Dom Towarowy Robinson, ponieważ z tamtego kierunku dochodziła ciekawa muzyka. Patrzę, a tam młody mężczyzna tańczy na zardzewiałej platformie, muzyka płynie z radioodbiornika, a na placu w rytm tej muzyki ćwiczą ludzie. Aerobik spontaniczny, można by powiedzieć. Kto chciał, to się dołączał i ćwiczył. Ci Tajlandczycy, to naprawdę ciekawe pomysły mają.
Aerobik na parkingu
Zrobiłam kilka zdjęć, po czym stałam i przyglądałam się ćwiczącym. Gdy instruktor z platformy pokiwał na mnie, zapraszając na plac, położyłam plecak pod jego platformą i przyłączyłam się do ćwiczących. Było super. Potem doszło jeszcze parę osób i ćwiczyła nas już pokaźna grupka. Wyluzowany naród. Jedna  młoda para przytańcowała do mnie, aby zapytać skąd jestem, bo Tajowie są wszystkiego ciekawi z natury.
Doszli następni chętni
Oni z pewnością wiedzą o jakiej godzinie te ćwiczenia się odbywają, bo przychodzą już przygotowani, w odpowiednich strojach i butach. Ciekawy pomysł na rozruszanie ludzi i na to, żeby ludzie w grupie, przy muzyce i instruktorze mogli sobie poćwiczyć, nie wydając pieniędzy na specjalistyczne ćwiczenia w hali sportowej. Tak wogóle, to na zapleczach ulic ciekawe, a nieraz zaskakujące rzeczy można zobaczyć.

Na zapleczu mojego hotelu
Na zapleczu mojego hotelu na przykład, pasł się ogromny, groźnie wyglądający byk z kolorową plecionką na pokaźnym karku. Nie podejrzewam, żeby był przeznaczony na steki. Wyglądał na rasowego, z metryką. Zrobiłam mu zdjęcie z tego względu, że jestem urodzona w znaku byka, a ten to wręcz modelowy okaz na patrona. Nie omieszkałam w hotelu zapytać, skąd w mieście taki byk. Otóż w Hat Yai odbywają się walki byków! w życiu bym na to nie wpadła! ale bez torreadorów. Wypuszczane są jednocześnie wprost na siebie i walczą, jak w zapasach, tylko rogami. Który wcześniej zrezygnuje, lub padnie powalony przez przeciwnika, ten przegrywa. Ten pasący się w ogrodzie to jest taki właśnie byk - zawodnik.

mnich buddyjski w drodze
Ostatniego dnia pobytu w Hat Yai i wogóle w Tajlandii, wybrałam się do małego turystycznego miasteczka Songhala, leżącego w pobliżu. Songhala jest takim pobliskim kurortem dla mieszkańców Hat Yai, szczególnie na weekendy. Miasteczko lezy u stóp góry, na szczycie której stoi duży Wat, a obok, z widokowych tarasów widać, jak na dłoni całe miasteczko, porty i okolicę. Obawiałam się, że nie dam rady podejść pod tą górę, ale na miejscu okazało się, że w tunelu, wzdłuż góry, zamontowali windę. Jaka ulga!

Panorama miasta
Naprawdę, Tajowie to wiedzą, jak człowiekowi dogodzić i każde warunki potrafią przystosować, aby czerpać z życia radość. Z góry zobaczyłam, że to całkiem duże miasto, a nie miasteczko, jak z początku sądziłam. Żeby zwiedzić zaplanowane miejsca zmówiłam się z kierowcą moto-bicykla, bo tuk-tuli i pick-upy żądały wygórowanej opłaty.

Przy promenadzie morskiej w Songhala
Moto-bicykl wiózł mnie od atrakcji do atrakcji za 20 bath i znowu do następnej atrakcji za 20 bath itd. Było super, chociaż bez kasku jeździłam. Trochę to było niesprawiedliwe, bo kierowcy kaski mieli, a dla pasażerów nie, ale jeżdżenie po całym mieście skuterami było ok.

Poranne bieganie
Tak się rozpasałam w tej Songhhali, że o powrocie pomyślałam dopiero, gdy już się ciemno robiło, no i wpadłam w tarapaty. Gdy ostatni moto-bicykl dowiózł mnie na bus station okazało się, że żadnego autobusu już nie ma. Kasy zamknięte, informacja zamknięta, nikogo, kogo mogłabym podejrzewać o szczyptę wiedzy na ten temat, w pobliżu nie było. Weszłam do pobliskiej Cafe i tam powiedzieli mi, że te autobusy tylko do godziny 18.oo jeżdżą
Mała muzułmanka
Zapytałam przechodzącego starszego pana, gdzie trzeba iść, aby na szosę do Hat Yai wyjść, bo ja autobusu już nie mam żadnego, więc na autostop muszę  się zdać, może jakiś samochód mnie weźmie.

Odwróciła się
Pan mi wytłumaczył, że stąd międzymiastowe aytobusy jeżdżą i rzeczywiście ich już o tej porze nie ma, ale jak pójdę tą ulicą (tu wskazał ręką) i minę zakręt, to tam będą stały autobusy lokalne, które do późnych godzin nocnych do Hat Yai jeżdżą. Grunt to dobra informacja.Gdy wróciłam do hotelu, była już g.21.oo.,

Z Syrenką Songhilską
ale najważniejsze, że nie musiałam nocować na ulicy w Songhali. Po tej wycieczce byłam tak skonana, że nie chciało mi się już przegrywać zdjęć z karty do laptopa. Padłam, jak Antka krowa pod płotem! ale było warto się tak zmęczyć. Songhala to piękne miasteczko. Szkoda tylko, że większość zdjęć skasowałam przez pomyłkę.

Rynek z wieżą zegarową - Hat Yai
Nie mogłam wyjechać z Hat Yai, żeby nie zobaczyć lotniska. Poszłam na plac z wieżą zegarową, gdzie po jednej stronie stały różnego koloru pick-upy. Pamiętałam już, że na lotnisko jeżdżą niebieskie.

kolorowe pick-upy,-minibusy
Lotnisko dość duże, nowoczesne, ale nie znalazłam dobrego połączenia z Kuala Lumpur. Pojadę tam autobusem. Wogóle mało było połączeń lotniczych ze stolicami innych państw. Samoloty głównie latały do Bangkoku i tam dopiero należało przesiąść się na właściwą trasę.

Na lotnisku w Hat Yai
Do Malezji można jechać pociągiem lub autobusem, bo komunikacja naziemna z Malezją jest bardzo dobrze zorganizowana.Chociaż, jak chciałam do Alor Setar jechać, to dowiedziałam się, że tak dobrze to nie ma. Najpierw mam jechać autobusem do Sadao na granicy z Malezją za 40 bath, a tam dopiero mam się przesiąść na autobus jadący do Alor Setar.

Hat Yai nocą
Jednak problemu z tymi połączeniami nie ma, ponieważ te autobusy jeżdżą co dziesięć minut. W Hat Yai kupiłam walutę malezyjską, żeby mieć na pierwsze wydatki związane z podróżą i noclegiem. I na tym zakończyłam swój pobyt w Tajlandii, mając nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Dotychczas, ze wszystkich krajów w których byłam, najlepiej czułam się w Tajlandii.

Brama królewska
Taką bramą z portretem Króla Bhumibola Ramy IX wjeżdża się do, i wyjeżdża z każdego miasta Tajlandii. Mało tego, bramy takie zobaczymy na drogach szybkiego ruchu oraz na dużych ulicach miast i w różnych jeszcze niespodziewanych miejscach. Wyjeżdżając do Malezji, przejechałam również taką bramą, żegnana przez szczęśliwie panującego Tajlandczykom, niemal już od sześćdziesięciu lat, monarchę.

Jak nazywają się te owoce? pyszne!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz